– Nie lubię stycznia – skwitował szybko mąż, gdzieś między buzi na dobranoc a przekręcaniem się na swój ulubiony boczek. I zaciągnął kołdrę puenty wydając wyrok… na styczeń. Bez możliwości odwołania. Kurtyna. Znaczy kołdra zapadła. – Dlaczego? – spytałam. – Bo jest… mało hygge – wymamrotała ruszająca się kołdra. A ja? Zamiast spać, rozpętałam w swojej głowie alternatywną wersję tego przedstawienia: styczeń nie jest taki zły. Bo styczeń jest hygge. W styczniu, jak i w każdym innym miesiącu jest takie hygge po polsku, z którego niby się wszyscy śmieją, a które może zdarzyć się naprawdę każdemu z nas. Co to znaczy to hygge po polsku? To ja Wam wszystko wytłumaczę. Kurtyna w górę.
Co to jest hygge?
Wyobraźcie sobie, że Duńczycy – żyjący w kraju, w którym przez zdecydowanie większą część roku pada; gdzie średnia letnich temperatur to 17 stopni Celsjusza; gdzie płaci się najwyższe podatki to… naród najszczęśliwszy na świecie. Ba, to właśnie w Danii znajduje się Instytut Badań nad Szczęściem. Jak oni to robią? Sekret tkwi u umyśle. Bo co Duńczykowi potrzeba do poczucia się szczęśliwym, gdy wraz z bliskimi zajada pyszne ciasto wśród blasku ognia z kominka? Burzy śniegowej za oknem! Tak, Duńczycy są dziwni…, ale to Duńczycy wymyślili hygge, czyli sztukę dopatrywania się i przeżywania uczucia szczęśliwości, spokoju, komfortu i bezpieczeństwa tam, gdzie najtrudniej je znaleźć: w zwykłości, w codzienności, w kłodach pod nogami prozy dnia, w drobnostkach. To właśnie jest hygge.
Co to jest hygge po polsku?
Czy hygge w Polsce jest w ogóle możliwe? W kraju, w którym też płacimy wysokie podatki, w kraju w którym podziały między rodakami się pogłębiają, zamiast wypłycać. W kraju, w którym z roku na rok coraz mniej można liczyć na burze śnieżne, bo coraz widoczniej opuszcza nas… biały, lśniący, klimatyczny śnieg! I tu Was zdziwię. Wiecie, że to nie Polacy są najbardziej marudnym krajem świata? Zdecydowanie bardziej narzekają mieszkańcy Singapuru oraz Wielkiej Brytanii. Zatem – punkt dla nas! Ale, ale… najlepiej też nie jest. Gdy myślisz: ta Kowalska – widzisz smutną, zmęczoną twarz Matki Polki pochłoniętą pracą, zajmowaniem się domem i dzieckiem na raz. Gdzie tu miejsce na dowiedzenie się, co to jest hygge? Gdzie tu czas i ochota na bycie hygge? Wtedy najłatwiej modę na to słowo zbyć parsknięciem śmiechu, kpiną i przewróceniem oczu tam, gdzie i tak nic lepszego się nie ujrzy. A ja Wam powiem: można być hygge – nawet w naszym kraju! A może przede wszystkim w naszym kraju – po to, by tej przykładowej Kowalskiej namalować choć trochę uśmiechu na twarzy, spokoju w sercu i okulary, by dostrzegła i poczuła przyjemność, która czai się wokół niej każdego dnia. Jak?
Hygge to prostota
Wiele z moich autorskich sposobów na bycie hygge po polsku napisałam Wam już w moim e-booku (ciągle możecie go pobrać TUTAJ) zatytułowanym swojego czasu dość infantylnie: “10 sposobów na życie jak w bajce”. Nie będę się zatem powtarzać.
Powiem Wam tylko kiedy czuję się bardziej hygge niż zazwyczaj? Wtedy, kiedy nie mogę zasnąć, a mogę wsunąć stopy pod nogi zazwyczaj zawsze szybko zasypiającego męża 🙂 Wtedy, kiedy nie muszę robić kolacji, a mogę ją zrobić – wspólnie, z rodziną. Zazwyczaj wtedy rozstawiamy kitchen helpera, intronizujemy na niego Nelę, zakładamy kolorowe fartuchy i zazwyczaj wałkujemy ciasto na pizzę albo smarujemy naleśniki co najmniej kilkoma rodzajami nadzienia. Wtedy, kiedy nie muszę się bawić z moim dzieckiem, a chcę uczestniczyć w spędzaniu z nią czasu: parząc kawę jej drewnianą zastawą; czytając książeczki, wiedząc, że tym samym inwestuję w jej przyszłość; idąc na spacer z wózkiem i… kojącą muzyką w uszach i kubkiem termicznym pełnym ciepłej kawy. Tylko tyle. Aż tyle.
Hygge to bliskość
Może i ostatnio nie szalała wokół mnie burza śnieżna; ani nie musiałam się suszyć i otulać kocem po niespodziewanie zastanej mnie ulewie; ale miałam burzę w domu: remont. Sajgon nieziemski. Bo remont w domu i synchroniczne, codzienne funkcjonowanie z małym dzieckiem w tym samym domu to prawdziwe oko cyklonu. Wiecie jaki moment z tego okresu pamiętam? Moment, gdy nasza sypialnia tarzała się w kartonach z rozpakowanych, niezłożonych jeszcze mebli; w śrubkach, wkrętach i kołkach; a jej centralne miejsce zajmował wielki materac i prowizoryczna pościel. To był ten moment, gdy zwołałam do niej rodzinę, a na zwichrzonej, materacowej pościeli postawiłam talerz z gorącymi, świeżutkimi pankejkami polanymi syropem klonowym. Byliśmy razem. Jedliśmy razem. Czuliśmy się hygge – w oku cyklonu.
A wiecie, czego najbardziej brakuje mi z krakowskich czasów studenckich? Tego, że przed każdym wyjazdem do domów (miast, z których pochodziliśmy) my – przyjaciele, my – studenci organizowaliśmy sobie spotkanie wigilijne przed Świętami. Każdy przynosił coś od siebie do zjedzenia, więc nikt nie musiał się przepracowywać w przygotowaniach. Był opłatek. Była jemioła. Było tak… odświętnie. Było tak hygge. Musimy do tego zwyczaju wrócić. Już nie jesteśmy studentami, ale dalej paczką zgranych przyjaciół powiększoną o drugie połówki i owoce tego zjednoczenia: nasze dzieci. Lokalowo może się nie pomieścimy tak jak dawniej – po domowemu, ale pomieszczą nas lokale na mieście. Tam też może być hygge. Byle razem. Tylko tyle i aż tyle.
Hygge to wnętrze
Wiecie, dlaczego Duńczycy płacą największe podatki i wcale z tego powodu nie narzekają? Bo wychodzą z założenia, że budują państwo opiekuńcze i tym samym wspólnymi siłami zamieniają dobrobyt ogółu w dobrostan. “My nie płacimy podatków – mówią Duńczycy – my inwestujemy w swoje społeczeństwo. Kupujemy radość życia.”* Wiem, daleko tu szukać analogii z naszym krajem, bo długo by trzeba się rozwodzić na tematy polityczno-gospodarcze, które nie sprzyjają tak spójnym nastrojom. Ale piszę o tym, by uwypuklić sedno: punkt widzenia! Bo hygge to nie tylko dostawanie pozytywnego “kręćka” na widok palącej się świeczki, popijawszy ciepłą kawę, przegryzaną domowej roboty ciastkiem w przepastnym fotelu. Hygge to wnętrze. Hygge to punkt widzenia. Polega on na chęci bycia hygge, na wysiłku odnalezienia w swoim najbliższym zasięgu tych rzeczy, które zwyczajnie nas cieszą.
A wisienką na torcie niech będzie też wnętrze rozumiane dosłownie. Wnętrze hygge to nie tylko nasz dom, ale przestrzeń, w której czujemy się dobrze. To światło. To poczucie przytulności. Co może być najbardziej obciachowego w domu? Od lat niezapalone, nienaruszone knoty pięknych świec. Bo świece… to może i przegadany, ale i najtańszy i najprostszy element hygge. Ja do mojego poczucia przytulności w swojej sypialni dodałam jeden stricte skandynawski element: grubo tkany koc z wełny czesankowej. I koc ten łączy w sobie hygge obu wnętrz: to dosłowne – sprawia, że ładnie wygląda i i… moje wewnętrzne przekonanie uznało, że to on mi wystarcza, by tak właśnie hygge dobrze się w niej poczuć. A gdy czuję się dobrze w mojej przestrzeni, to czuję się hygge po polsku. Tylko tyle i aż tyle.
Duńczycy zajmują pierwsze miejsce w rankingu na najszczęśliwszy narodów świata. My – Polacy? Pięćdziesiąte piąte. Myślicie, że poszukanie sposobów na bycie hygge po polsku według powyższych inspiracji pomoże nam przeskoczyć choć o kilka oczek w górę rankingu? Spytam męża o świcie! A nam… gorąco tego życzę!
5 sposobów na bycie hygge po polsku
– Nie lubię stycznia – skwitował szybko mąż, gdzieś między buzi na dobranoc a przekręcaniem się na swój ulubiony boczek. I zaciągnął kołdrę puenty wydając wyrok… na styczeń. Bez możliwości odwołania. Kurtyna. Znaczy kołdra zapadła. – Dlaczego? – spytałam. – Bo jest… mało hygge – wymamrotała ruszająca się kołdra. A ja? Zamiast spać, rozpętałam w swojej głowie alternatywną wersję tego przedstawienia: styczeń nie jest taki zły. Bo styczeń jest hygge. W styczniu, jak i w każdym innym miesiącu jest takie hygge po polsku, z którego niby się wszyscy śmieją, a które może zdarzyć się naprawdę każdemu z nas. Co to znaczy to hygge po polsku? To ja Wam wszystko wytłumaczę. Kurtyna w górę.
Co to jest hygge?
Co to jest hygge po polsku?
Hygge to prostota
Wiele z moich autorskich sposobów na bycie hygge po polsku napisałam Wam już w moim e-booku (ciągle możecie go pobrać TUTAJ) zatytułowanym swojego czasu dość infantylnie: “10 sposobów na życie jak w bajce”. Nie będę się zatem powtarzać.
Powiem Wam tylko kiedy czuję się bardziej hygge niż zazwyczaj? Wtedy, kiedy nie mogę zasnąć, a mogę wsunąć stopy pod nogi zazwyczaj zawsze szybko zasypiającego męża 🙂 Wtedy, kiedy nie muszę robić kolacji, a mogę ją zrobić – wspólnie, z rodziną. Zazwyczaj wtedy rozstawiamy kitchen helpera, intronizujemy na niego Nelę, zakładamy kolorowe fartuchy i zazwyczaj wałkujemy ciasto na pizzę albo smarujemy naleśniki co najmniej kilkoma rodzajami nadzienia. Wtedy, kiedy nie muszę się bawić z moim dzieckiem, a chcę uczestniczyć w spędzaniu z nią czasu: parząc kawę jej drewnianą zastawą; czytając książeczki, wiedząc, że tym samym inwestuję w jej przyszłość; idąc na spacer z wózkiem i… kojącą muzyką w uszach i kubkiem termicznym pełnym ciepłej kawy. Tylko tyle. Aż tyle.
Hygge to bliskość
Może i ostatnio nie szalała wokół mnie burza śnieżna; ani nie musiałam się suszyć i otulać kocem po niespodziewanie zastanej mnie ulewie; ale miałam burzę w domu: remont. Sajgon nieziemski. Bo remont w domu i synchroniczne, codzienne funkcjonowanie z małym dzieckiem w tym samym domu to prawdziwe oko cyklonu. Wiecie jaki moment z tego okresu pamiętam? Moment, gdy nasza sypialnia tarzała się w kartonach z rozpakowanych, niezłożonych jeszcze mebli; w śrubkach, wkrętach i kołkach; a jej centralne miejsce zajmował wielki materac i prowizoryczna pościel. To był ten moment, gdy zwołałam do niej rodzinę, a na zwichrzonej, materacowej pościeli postawiłam talerz z gorącymi, świeżutkimi pankejkami polanymi syropem klonowym. Byliśmy razem. Jedliśmy razem. Czuliśmy się hygge – w oku cyklonu.
A wiecie, czego najbardziej brakuje mi z krakowskich czasów studenckich? Tego, że przed każdym wyjazdem do domów (miast, z których pochodziliśmy) my – przyjaciele, my – studenci organizowaliśmy sobie spotkanie wigilijne przed Świętami. Każdy przynosił coś od siebie do zjedzenia, więc nikt nie musiał się przepracowywać w przygotowaniach. Był opłatek. Była jemioła. Było tak… odświętnie. Było tak hygge. Musimy do tego zwyczaju wrócić. Już nie jesteśmy studentami, ale dalej paczką zgranych przyjaciół powiększoną o drugie połówki i owoce tego zjednoczenia: nasze dzieci. Lokalowo może się nie pomieścimy tak jak dawniej – po domowemu, ale pomieszczą nas lokale na mieście. Tam też może być hygge. Byle razem. Tylko tyle i aż tyle.
Hygge to wnętrze
Mój hygge-niezbędnik
W teorii:
Meik Wikig, “Hygge. Klucz do szczęścia”: klik
Iza Wojnowska, “Hygge po polsku”: klik
W praktyce:
Kocyk z wełny czesankowej: klik
Muzyka: klik
Kubek: klik