Jest taka miejscowość. Majaczy gdzieś na granicy Małopolski z Podkarpaciem. To nie mój dom. To nie kurort z wakacyjnych pocztówek. To nie mieszczański pejzaż pełen bruku i piwnych parasoli letnią porą. To takie „bo jest takie moje małe miejsce”, gdzie chcesz być i być, i być… z innymi, z najbliższymi, a najbardziej: z samym sobą. Być, być, być… i nigdy dość. Nabyć się! Znasz to? Moje Nabyćsię to teren zabudowany. A i tak muszę i chcę zwalniać tam do granic narzuconych przez tutejsze okoliczności. Muszę, bo tego potrzebuję: bo uciekam od biegu w szpilkach, lunchu w styropianie, guzików ‘on/off’. Daję po hamulcach, bo dostosowuję się do tempa sarenek, co łażą po drodze; do rytmu wycia wiatru w gaiku obok, do świstu czajnika, który tłucze się na piecu.
Na trasie
Gdzieś w trakcie prawie dwugodzinnej trasy jest wystarczająco dużo czasu na porzucenie spraw niezałatwionych, rachunków niepopłaconych, spotkań przełożonych. Gdzieś w połowie drogi radiowe wiadomości cichną, ustępując decybeli ulubionym piosenkom… śpiewanym, ekhm…, „śpiewanym” a capella. Gdzieś pod koniec trasy, cichnie wszystko i wszyscy… Odsuwają się szyby i zaproszeniem wysyłanym szeptem wpuszczają stukot dzięcioła, rechot żab, wilgoć traw albo nocne „dobranoc” od sowy.
W progu
W progu czekają na mnie ulubione crocksy, w locie przywdziewam trochę gryzący sweter sięgający do kolan, w między czasie gubię gdzieś telefon: w torebce, gdzieś między okularami a szminką… I wybiegam przed drewniany domek na wiejskie przedstawienie światło-dźwięk, live! Siadam w loży VIP, wystawiając blade miastem lica do igrającego z błękitem słońca, które nie opala. Ono smaga! Wdycham… zapach skończonych sianokosów, rześkość rosy o poranku, a czasem mdłość nawozów… naturalnych. Słyszę… turkot traktora w malinowym chruśniaku, wkurzające się na siebie koty, „dzień dobry” sąsiada niesione echem przez hektar pól i łąk.
Drogą
A drogi się wiją wokół: wydreptywane troskami babuszek z chustkami na głowie, zaradnych gospodyń śpieszących do obwoźnego sklepu „na samochodzie”, uśmiechniętych rolników z twarzami zmęczonymi czasem i harnasiowym wiatrem. A jedna droga wije się szczególnie: lubię nią chodzić i w nią wplatać wszystkie moje wielkie szczęścia i małe nieszczęścia. Zaprowadzam nią ten warkocz emocji do lasu, gdzie pilnując, by nie zgubić szlaku, szukam wśród liści, mchów, polan i gaików przycupniętych u stóp wielkich drzew klamry, która potrafi wszystko spiąć i trzymać.
W domu
I domek. Nie ma w nim budzika. Jest kogut za oknem, który lubi się spóźniać. Nie ma w nim nic z czego odcinałabym metkę. Toż to prawdziwy skansen rzeczy przygarniętych ze strychów, piwnic i garaży różnych etapów mojego życia. Jest szafa znaleziona w stodole – domowy salon piękności wydobył z niej prawdziwą damę! Jest kredens – taki z okienkami – przy którym zrobiono kiedyś czarno-białe zdjęcie sześcioletniej dziewczynce. Tak, mnie! Jest piec, który grzeje wszystko – herbatę, strawę i nas – pod warunkiem, że pamiętamy, by miastowymi dłońmi dołożyć drwa pod blachę i pogrzebać, odgrzebać, rozgarnąć, wyrzucić… popiół!
Wracam
I gdy pora wracać z mojej wiejskiej czasoprzestrzeni na ten miastowy padół tygodnia, w pół drogi znów cichną dźwięki pól, lasów i naszych harcerskich piosenek. Wracamy do świata. Wtrącają się od razu dość namolnie radiowe wiadomości, brzęczą smsy, upominają się niezałatwione sprawy, przełożone spotkania. Tylko zamiast kłębić się w miejscu w naszej głowie jak w piątkowe popołudnie, zdają się wskakiwać na sobie właściwie przypisane półki: priorytetów, kalendarza, „chcę”, a nie „muszę”.
Moja miejscowość Nabyćsię się oddala. Ale stan Nabyćsię nie mija… Za tydzień znów włożę za duży sweter, zaturokcze traktor sąsiada i poszukam… nowej klamry w trochę jeszcze bardziej letnim lesie!
Miejscowość: Nabyćsię
Jest taka miejscowość. Majaczy gdzieś na granicy Małopolski z Podkarpaciem. To nie mój dom. To nie kurort z wakacyjnych pocztówek. To nie mieszczański pejzaż pełen bruku i piwnych parasoli letnią porą. To takie „bo jest takie moje małe miejsce”, gdzie chcesz być i być, i być… z innymi, z najbliższymi, a najbardziej: z samym sobą. Być, być, być… i nigdy dość. Nabyć się! Znasz to? Moje Nabyćsię to teren zabudowany. A i tak muszę i chcę zwalniać tam do granic narzuconych przez tutejsze okoliczności. Muszę, bo tego potrzebuję: bo uciekam od biegu w szpilkach, lunchu w styropianie, guzików ‘on/off’. Daję po hamulcach, bo dostosowuję się do tempa sarenek, co łażą po drodze; do rytmu wycia wiatru w gaiku obok, do świstu czajnika, który tłucze się na piecu.
Na trasie
Gdzieś w trakcie prawie dwugodzinnej trasy jest wystarczająco dużo czasu na porzucenie spraw niezałatwionych, rachunków niepopłaconych, spotkań przełożonych. Gdzieś w połowie drogi radiowe wiadomości cichną, ustępując decybeli ulubionym piosenkom… śpiewanym, ekhm…, „śpiewanym” a capella. Gdzieś pod koniec trasy, cichnie wszystko i wszyscy… Odsuwają się szyby i zaproszeniem wysyłanym szeptem wpuszczają stukot dzięcioła, rechot żab, wilgoć traw albo nocne „dobranoc” od sowy.
W progu
W progu czekają na mnie ulubione crocksy, w locie przywdziewam trochę gryzący sweter sięgający do kolan, w między czasie gubię gdzieś telefon: w torebce, gdzieś między okularami a szminką… I wybiegam przed drewniany domek na wiejskie przedstawienie światło-dźwięk, live! Siadam w loży VIP, wystawiając blade miastem lica do igrającego z błękitem słońca, które nie opala. Ono smaga! Wdycham… zapach skończonych sianokosów, rześkość rosy o poranku, a czasem mdłość nawozów… naturalnych. Słyszę… turkot traktora w malinowym chruśniaku, wkurzające się na siebie koty, „dzień dobry” sąsiada niesione echem przez hektar pól i łąk.
Drogą
A drogi się wiją wokół: wydreptywane troskami babuszek z chustkami na głowie, zaradnych gospodyń śpieszących do obwoźnego sklepu „na samochodzie”, uśmiechniętych rolników z twarzami zmęczonymi czasem i harnasiowym wiatrem. A jedna droga wije się szczególnie: lubię nią chodzić i w nią wplatać wszystkie moje wielkie szczęścia i małe nieszczęścia. Zaprowadzam nią ten warkocz emocji do lasu, gdzie pilnując, by nie zgubić szlaku, szukam wśród liści, mchów, polan i gaików przycupniętych u stóp wielkich drzew klamry, która potrafi wszystko spiąć i trzymać.
W domu
I domek. Nie ma w nim budzika. Jest kogut za oknem, który lubi się spóźniać. Nie ma w nim nic z czego odcinałabym metkę. Toż to prawdziwy skansen rzeczy przygarniętych ze strychów, piwnic i garaży różnych etapów mojego życia. Jest szafa znaleziona w stodole – domowy salon piękności wydobył z niej prawdziwą damę! Jest kredens – taki z okienkami – przy którym zrobiono kiedyś czarno-białe zdjęcie sześcioletniej dziewczynce. Tak, mnie! Jest piec, który grzeje wszystko – herbatę, strawę i nas – pod warunkiem, że pamiętamy, by miastowymi dłońmi dołożyć drwa pod blachę i pogrzebać, odgrzebać, rozgarnąć, wyrzucić… popiół!
Wracam
I gdy pora wracać z mojej wiejskiej czasoprzestrzeni na ten miastowy padół tygodnia, w pół drogi znów cichną dźwięki pól, lasów i naszych harcerskich piosenek. Wracamy do świata. Wtrącają się od razu dość namolnie radiowe wiadomości, brzęczą smsy, upominają się niezałatwione sprawy, przełożone spotkania. Tylko zamiast kłębić się w miejscu w naszej głowie jak w piątkowe popołudnie, zdają się wskakiwać na sobie właściwie przypisane półki: priorytetów, kalendarza, „chcę”, a nie „muszę”.
Moja miejscowość Nabyćsię się oddala. Ale stan Nabyćsię nie mija… Za tydzień znów włożę za duży sweter, zaturokcze traktor sąsiada i poszukam… nowej klamry w trochę jeszcze bardziej letnim lesie!