Figlarnie powiewają ogniki zniczy. Ogrzewają trzy aniołki stojące tuż obok szarej, niczym niewyróżniającej się granitowej płyty nagrobnej. Ten największy pewnie od Oliwki. Dwa mniejsze od chłopców: Jasia i Szymona. Podpowiada mi wyobraźnia. Trochę zduszona przez bezdech wzruszenia. Jest chłodny wrześniowy wieczór… Po drodze na cmentarz zapalają się lampy oświetlając pracę ciężkich maszyn w gdyńskiej stoczni, bo dzień zdaje się gasnąć na niebie. Czuję się trochę nieswojo w obcym mi mieście o zmierzchu, z dala od centrum. Ale musiałam pojechać. Udowodnić sobie i jej, że czas mija, ale pamięć pozostaje. I wdzięczność. Ania Przybylska dla mnie nie była tylko aktorką. Do aktorki pewnie bym nie pojechała aż do Gdyni. Odwiedzić cmentarz. Była kimś więcej. Kimś, komu zawdzięczam więcej niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Kimś, komu chciałabym podarować choćby ten wpis.
Pamięć
Mówi się, że nasz mózg dość sprawnie i szybko pozbywa się z pamięci tego, co smutne. Tych zdarzeń, które powinny się nie wydarzyć; tych chwil, które kwitujemy: „Bóg się pomylił”. A jednak nad zbyt dobrze pamiętam ten niedzielny wieczór sprzed dokładnie trzech lat…, kiedy najpierw media, a potem nasze serca obiegła wieść, w którą nawet najtwardsze serca nie mogły uwierzyć: „Anna Przybylska nie żyje”. Cóż to za kpina! Kpina losu. Kiepski żart naszych czasów o nazwie „rak”. Brutalna prawda, że los i żart nie dają za wygraną. Wtedy nie umarła dla nas aktorka, celebrytka, osoba z pierwszych stron gazet. Bo przecież zamiast cicho westchnąć czytając komunikat o jej odejściu, większość z nas wzięła w ręce telefon i przekazywała innym tę rzeczywistość uboższą w kolejne wartościowe i piękne zewnętrzne i wewnętrzne „być”: dławiącym głosem, z kręcącą się łzą w oku, dokładnie tak, jakby to był nasz bliski.
Mama
Nie pamiętam za to zupełnie czasów, kiedy Ania przedstawiła mi się ze szklanego ekranu… Czy to jako Marylka ze Złotopolskich czy seksbomba z polskiego, genialnego „Sępa”. Jakoś jej rolę jako aktorki traktuję zupełnie… drugoplanowo. Może dlatego, że sama Ania tak o sobie zawsze mówiła. Najpierw była przede wszystkim mamą. Potem żoną, mimo że nieprzepasaną kościelną stułą: czy coś to zmienia, by być partnerem idealnym? Rodzina to jej piedestał – niepodważalny. Nigdy nie zachwiał nim żaden blichtr salonów, czerwień dywanów czy propozycje „nie do odrzucenia”. Można by powiedzieć łatwo: „przecież jest takich tysiące matek…”. No właśnie, chwila zastanowienia: czy naprawdę jest takich tysiące, gdzie „ja” jest zawsze synonimem „my”?
Wdzięczność 2012
Jest rok 2012. Pod moim sercem bije to drugie – maleńkie. Wiem już, że będzie to chłopczyk, wiem, że będzie miał na imię Krzyś. Nie wiem jednego: czy na pewno będzie zdrowy. Bo wyniki badań nie do końca napawały optymizmem. Bo miny lekarzy rzedły po każdym usg. Bo jedynym entuzjastą tej ciąży byłam ja i Tata Krzysia. Ciąży upragnionej, wyczekanej, wyleżanej. I doskonale pamiętam ten jeden z ciągu takich samych, wyleżanych, pełnych strachu i nadziei dni, kiedy włączasz odruchem bezwarunkowym telewizor i Twój znudzony wzrok ożywa. Trafiasz na ten wywiad. Słuchasz, śmiejesz się, płaczesz (nie, to nie przez hormony…). I stawiasz tylko jedną puentę głaszcząc kopiący Cię delikatnie brzuch: „chcę być taką mamą, taką właśnie żoną”. I jakoś raźniej… dojść do końca tej niepewności 9-ciu miesięcy, zostawiając za sobą złe scenariusze, na które i tak nie masz wpływu. Będę mamą – zagram swoją najważniejszą rolę w życiu. Czas i diagnozy pokazały, że była to także najtrudniejsza rola. Taka sama trafiła się potem i Ani… Ktoś mógłby skwitować: losers, przegraliście… Ale czy można przegrać z nieuleczalnym, z nieprzewidywalnym, z niezwyciężalnym…?
Wdzięczność 2016
Ania Przybylska największe zwycięstwo odniosła swoją sztuką życia – pełną szczerej radości, wypełnionej po brzegi miłością do bliskich, przypieczętowaną poczuciem świadomego spełnienia się.
To, jak często i jak bardzo podkreślała, że bycie mamą to jej najważniejsza rola życia nie pozostało bez echa. Echo to rozbrzmiało we mnie tuż po jej śmierci. Było to już prawie dwa lata od odejścia Krzysia. Żyłam już wtedy rzeczywistością znowu bezdzietnej, jeszcze młodej żony wiodąc na swój sposób hulaszczy tryb życia: podróże na koniec świata, imprezy, znajomi – najlepiej także bezdzietni. I nagle wieść o odejściu ulubionej Ani – a w mojej głowie – wielkie czerwone stop. A może ja też mam mało czasu? A może to wszystko, co robię teraz nie ma sensu…? Dla kogo? Po co?… Jedyne, czego tak bardzo pragnę to być mamą. Znowu. Ania dała mi odwagę. I opamiętanie. Noszą one dziś swoje imię – mojej córeczki: Aniela.
Teraz
Od tego smutnego październikowego wieczora sprzed trzech lat niejeden z nas zapewne zatrzymał się na chwilkę, zresetował swoje „tu i teraz”, też przemknęło mu przez myśl: „a jeśli mnie wręczą też taki scenariusz?”… Z roku na rok o odejściu Ani będzie trochę ciszej… Znikną zaraz nawet świeże nagłówki o nowej książce-biografii, przebrzmią zwiastuny filmu, wszystko wróci do normy, show must go on… Znowu zaczniemy narzekać, że zimno; że nie dostaliśmy podwyżki; że dziecko się przeziębiło; że wakacje daleko… Dopóty, dopóki znów świat nie zatrzyma się w popłochu czyjegoś odejścia, czy jakieś innej tragedii pytając: „gdzie ja jestem w moim życiu?”.
My już przebrnęliśmy przez brutalną lekcję i bardzo dosłownie wiemy, co „tu” i co „teraz”. Dużą część tego „tu i teraz” namalowała nam Ania – swoim za krótkim życiem.
”Tu” – jest miłość, jest nas troje plus jeden Skrzydlaty, jest dom, odbudowany z gruzów… „Teraz” – jest zdrowie, jest uśmiech, jest odwaga bycia optymistą…
Tam
A co „Tam”?
Dziś przejeżdżając rowerem przez krakowskie Błonia, spojrzałam przed siebie: na horyzoncie rześka, tajemnicza mgła zmierzchu, wokół jeszcze jaskrawa zieleń już jesiennej trawy… I pomyślałam: „Krzysiu, Aniu…. Jak TAM u Was musi być pięknie…”. Odpoczywajcie… I opiekujcie się nami. Tu – Matka opiekuje się dziećmi, Rodzice – synkiem. Tam – Wasze role się zrównały – i Dorośli, i Dzieci opiekują się Tymi, co zostali… I niby powinno nam być z tym przekonaniem łatwiej, wręcz wygodniej żyć, wierząc, że Ktoś „odgórnie” o nas dba, że czuwacie… A jednak… Jarek musiał i musi co dnia znaleźć siły, by ciągle budować Wasz dom na nowo. Oliwia, Szymuś i Jaś swoje wołanie „mama” odbijają echem od ścian, choć starają się zapewne żyć najnormalniej, jak to się tylko da… My Krzysiowego „Mamo” nie usłyszymy nigdy… Ale dzięki takim ludziom jak Ania, której figlarny wzrok tli się w naszej pamięci jak te dwa ogniki zniczy – jest mi dane dziś usłyszeć Anielkowe „mamo”. I cokolwiek kiedykolwiek się stanie, wiem, że dla tego wołania warto było zaryzykować, warto żyć, kosztem wszelkich przegranych, które czają się pewnie gdzieś za rogiem życia.
Żeby radosna i odważna filozofia życia Ani została z nami na jak najdłużej – chłonę nową biografię Ani całą sobą, zostawiam na półce i zajrzę znowu, kiedyś: gdy trzeba się będzie opamiętać…
Ania Przybylska nie była aktorką
Figlarnie powiewają ogniki zniczy. Ogrzewają trzy aniołki stojące tuż obok szarej, niczym niewyróżniającej się granitowej płyty nagrobnej. Ten największy pewnie od Oliwki. Dwa mniejsze od chłopców: Jasia i Szymona. Podpowiada mi wyobraźnia. Trochę zduszona przez bezdech wzruszenia. Jest chłodny wrześniowy wieczór… Po drodze na cmentarz zapalają się lampy oświetlając pracę ciężkich maszyn w gdyńskiej stoczni, bo dzień zdaje się gasnąć na niebie. Czuję się trochę nieswojo w obcym mi mieście o zmierzchu, z dala od centrum. Ale musiałam pojechać. Udowodnić sobie i jej, że czas mija, ale pamięć pozostaje. I wdzięczność. Ania Przybylska dla mnie nie była tylko aktorką. Do aktorki pewnie bym nie pojechała aż do Gdyni. Odwiedzić cmentarz. Była kimś więcej. Kimś, komu zawdzięczam więcej niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Kimś, komu chciałabym podarować choćby ten wpis.
Pamięć
Mówi się, że nasz mózg dość sprawnie i szybko pozbywa się z pamięci tego, co smutne. Tych zdarzeń, które powinny się nie wydarzyć; tych chwil, które kwitujemy: „Bóg się pomylił”. A jednak nad zbyt dobrze pamiętam ten niedzielny wieczór sprzed dokładnie trzech lat…, kiedy najpierw media, a potem nasze serca obiegła wieść, w którą nawet najtwardsze serca nie mogły uwierzyć: „Anna Przybylska nie żyje”. Cóż to za kpina! Kpina losu. Kiepski żart naszych czasów o nazwie „rak”. Brutalna prawda, że los i żart nie dają za wygraną. Wtedy nie umarła dla nas aktorka, celebrytka, osoba z pierwszych stron gazet. Bo przecież zamiast cicho westchnąć czytając komunikat o jej odejściu, większość z nas wzięła w ręce telefon i przekazywała innym tę rzeczywistość uboższą w kolejne wartościowe i piękne zewnętrzne i wewnętrzne „być”: dławiącym głosem, z kręcącą się łzą w oku, dokładnie tak, jakby to był nasz bliski.
Mama
Nie pamiętam za to zupełnie czasów, kiedy Ania przedstawiła mi się ze szklanego ekranu… Czy to jako Marylka ze Złotopolskich czy seksbomba z polskiego, genialnego „Sępa”. Jakoś jej rolę jako aktorki traktuję zupełnie… drugoplanowo. Może dlatego, że sama Ania tak o sobie zawsze mówiła. Najpierw była przede wszystkim mamą. Potem żoną, mimo że nieprzepasaną kościelną stułą: czy coś to zmienia, by być partnerem idealnym? Rodzina to jej piedestał – niepodważalny. Nigdy nie zachwiał nim żaden blichtr salonów, czerwień dywanów czy propozycje „nie do odrzucenia”. Można by powiedzieć łatwo: „przecież jest takich tysiące matek…”. No właśnie, chwila zastanowienia: czy naprawdę jest takich tysiące, gdzie „ja” jest zawsze synonimem „my”?
Wdzięczność 2012
Jest rok 2012. Pod moim sercem bije to drugie – maleńkie. Wiem już, że będzie to chłopczyk, wiem, że będzie miał na imię Krzyś. Nie wiem jednego: czy na pewno będzie zdrowy. Bo wyniki badań nie do końca napawały optymizmem. Bo miny lekarzy rzedły po każdym usg. Bo jedynym entuzjastą tej ciąży byłam ja i Tata Krzysia. Ciąży upragnionej, wyczekanej, wyleżanej. I doskonale pamiętam ten jeden z ciągu takich samych, wyleżanych, pełnych strachu i nadziei dni, kiedy włączasz odruchem bezwarunkowym telewizor i Twój znudzony wzrok ożywa. Trafiasz na ten wywiad. Słuchasz, śmiejesz się, płaczesz (nie, to nie przez hormony…). I stawiasz tylko jedną puentę głaszcząc kopiący Cię delikatnie brzuch: „chcę być taką mamą, taką właśnie żoną”. I jakoś raźniej… dojść do końca tej niepewności 9-ciu miesięcy, zostawiając za sobą złe scenariusze, na które i tak nie masz wpływu. Będę mamą – zagram swoją najważniejszą rolę w życiu. Czas i diagnozy pokazały, że była to także najtrudniejsza rola. Taka sama trafiła się potem i Ani… Ktoś mógłby skwitować: losers, przegraliście… Ale czy można przegrać z nieuleczalnym, z nieprzewidywalnym, z niezwyciężalnym…?
Wdzięczność 2016
Ania Przybylska największe zwycięstwo odniosła swoją sztuką życia – pełną szczerej radości, wypełnionej po brzegi miłością do bliskich, przypieczętowaną poczuciem świadomego spełnienia się.
To, jak często i jak bardzo podkreślała, że bycie mamą to jej najważniejsza rola życia nie pozostało bez echa. Echo to rozbrzmiało we mnie tuż po jej śmierci. Było to już prawie dwa lata od odejścia Krzysia. Żyłam już wtedy rzeczywistością znowu bezdzietnej, jeszcze młodej żony wiodąc na swój sposób hulaszczy tryb życia: podróże na koniec świata, imprezy, znajomi – najlepiej także bezdzietni. I nagle wieść o odejściu ulubionej Ani – a w mojej głowie – wielkie czerwone stop. A może ja też mam mało czasu? A może to wszystko, co robię teraz nie ma sensu…? Dla kogo? Po co?… Jedyne, czego tak bardzo pragnę to być mamą. Znowu. Ania dała mi odwagę. I opamiętanie. Noszą one dziś swoje imię – mojej córeczki: Aniela.
Teraz
Od tego smutnego październikowego wieczora sprzed trzech lat niejeden z nas zapewne zatrzymał się na chwilkę, zresetował swoje „tu i teraz”, też przemknęło mu przez myśl: „a jeśli mnie wręczą też taki scenariusz?”… Z roku na rok o odejściu Ani będzie trochę ciszej… Znikną zaraz nawet świeże nagłówki o nowej książce-biografii, przebrzmią zwiastuny filmu, wszystko wróci do normy, show must go on… Znowu zaczniemy narzekać, że zimno; że nie dostaliśmy podwyżki; że dziecko się przeziębiło; że wakacje daleko… Dopóty, dopóki znów świat nie zatrzyma się w popłochu czyjegoś odejścia, czy jakieś innej tragedii pytając: „gdzie ja jestem w moim życiu?”.
My już przebrnęliśmy przez brutalną lekcję i bardzo dosłownie wiemy, co „tu” i co „teraz”. Dużą część tego „tu i teraz” namalowała nam Ania – swoim za krótkim życiem.
”Tu” – jest miłość, jest nas troje plus jeden Skrzydlaty, jest dom, odbudowany z gruzów… „Teraz” – jest zdrowie, jest uśmiech, jest odwaga bycia optymistą…
Tam
A co „Tam”?
Dziś przejeżdżając rowerem przez krakowskie Błonia, spojrzałam przed siebie: na horyzoncie rześka, tajemnicza mgła zmierzchu, wokół jeszcze jaskrawa zieleń już jesiennej trawy… I pomyślałam: „Krzysiu, Aniu…. Jak TAM u Was musi być pięknie…”. Odpoczywajcie… I opiekujcie się nami. Tu – Matka opiekuje się dziećmi, Rodzice – synkiem. Tam – Wasze role się zrównały – i Dorośli, i Dzieci opiekują się Tymi, co zostali… I niby powinno nam być z tym przekonaniem łatwiej, wręcz wygodniej żyć, wierząc, że Ktoś „odgórnie” o nas dba, że czuwacie… A jednak… Jarek musiał i musi co dnia znaleźć siły, by ciągle budować Wasz dom na nowo. Oliwia, Szymuś i Jaś swoje wołanie „mama” odbijają echem od ścian, choć starają się zapewne żyć najnormalniej, jak to się tylko da… My Krzysiowego „Mamo” nie usłyszymy nigdy… Ale dzięki takim ludziom jak Ania, której figlarny wzrok tli się w naszej pamięci jak te dwa ogniki zniczy – jest mi dane dziś usłyszeć Anielkowe „mamo”. I cokolwiek kiedykolwiek się stanie, wiem, że dla tego wołania warto było zaryzykować, warto żyć, kosztem wszelkich przegranych, które czają się pewnie gdzieś za rogiem życia.
Żeby radosna i odważna filozofia życia Ani została z nami na jak najdłużej – chłonę nową biografię Ani całą sobą, zostawiam na półce i zajrzę znowu, kiedyś: gdy trzeba się będzie opamiętać…