Nie, nikt się nie idzie wieszać. Póki co żyjemy wszyscy i mamy się dobrze. Bo przecież żyje się tym, co się lubi najbardziej… A Tabaykowi uwielbiają lato! Ono nastało w pełni! Lipiec rozpieszcza widokiem bocianich gniazd, zapachem zbóż na wsiach, wonią asfaltu i barowego piwa w mieście. W dzisiejszych czasach mamy jeszcze (oprócz miejskiego i wiejskiego) trzeci świat: świat online. I sznur.
I w tym ostatnim świecie roi się od zdjęć rozochoconych tym latem rodzin oraz dzieci konsekwentnie i z uporem maniaka podpisanych hashtagiem ‘childhoodunplugged’. Kontynuując nasz hashtagowy cykl, tłumaczę: co to znaczy? I czy znaczy dobrze?
Nienaturalne lato
Lato… Kojarzy się z moimi dziećmi, bo wtedy oboje (i Krzyś, i Anielka) przyszły do naszego świata. Kojarzy się romantycznie, bo zawsze latem randki (nawet te małżeńskie) są najfajniejsze. Kojarzy się z przyjaciółmi – bo wieczory na spotkania dłuższe i noc zawsze taka młoda. Kojarzy się z pozytywnym tempem dnia, urlopu, weekendów; gdzie słońce dodaje optymizmu, a letni wiatr jakoś ładniej niż zwykle rozwiewa włosy… Tak – po prostu.
No właśnie… Czemu o tym piszę? A dlatego, że właśnie lato, które z „po prostu” mi się najbardziej kojarzy, coraz bardziej od tej wizji mi się oddala. Za sprawą między innymi tego artykułu: przeczytaj TUTAJ (abstrahując od stronniczości portalu, bo nie ma ona tu znaczenia) zrozumiałam, że to, co wydaje mi się takie piękne – bo proste, naturalne, oczywiste, wcale już takim nie jest. Zdjęcia piękne! Dzieciaki cudowne! Mama też! W czym szkopuł? W haśle: „Polka pokazuje, jak spędzić sielskie wakacje bez komputera. Jej sesja podbija świat”. Czym podbija? Radosnymi dziećmi spontanicznie brykającymi po wiejskich polach z psem? Czyż nie tak wygląda większość wakacji spędzanych „u babci”? Czy „sielskie wakacje bez komputera” naprawdę już stały się taką utopią nadającą się jedynie jako leitmotiv profesjonalnych sesji? Jakoś tak smutno się zrobiło… I przykro widzieć jak nasz współczesny świat opakowuje na siłę naturalność, nadmuchuje naturę, przejaskrawia nowoczesność, która ciągle nadchodzi i ciągle jest jakby nowsza… Na zielone drzewa nakładamy filtry, na łące podnosimy kontrast, a brudne buzie czyścimy w Photoshopie. I człowiek przestaje nadążać. Ja przestałam, zrozumiawszy, że zabawy dzieci na wsi to już nie norma, a ewenement… Normą jest bezduszny tablet. I konieczny hashtag: childhoodunplugged.
Childhoodunplugged
Tak trochę mnie śmieszy użycie tego hashtaga, bo w dosłownym rozumieniu oznacza on: “dzieciństwo odłączone”. Odłączone od sznura ładowarki do tabletu, komputera, laptopa, smartfona i innych elektronicznych gadżetów, którymi zasypuje nas świat. Dziecko może i jest odłączone, ale matka jest podłączona: do Facebooka, Instagrama, wrzucając fotki rozbrykanego, ubłoconego maluszka tak właśnie je otagowawszy. I byłabym hipokrytką od tego faktu się odżegnując. Bo ja też taką matką bywam. W końcu zachciało mi się blogerką być.
Mea culpa, sama też często podpisuję #childhoodunplugged instagramowe zdjęcia przedstawiające nasze harce na wiejskim podwórku pod stodołą. Nie będę się zdobywać tu na wyżyny mądrości macierzyńsko-wychowawczych pisząc, że ciągle najlepszą formą zainteresowania dziecka jest… interakcja (ot, zwykła zabawa), zamiast bajka z internetu (na tablecie). Nie chcę mędrkowania. Hashtagi? Niech sobie będą. Ale przede wszystkim: niech zostanie PO PROSTU. Niech po prostu krowa będzie na wsi, po prostu wakacje u babci, po prostu zabawa “w chowanego” między kopkami siana, po prostu ubrudzone ręce po łokcie od malin, po prostu strupki na kolanach, po prostu wata cukrowa we włosach, po prostu okrzyki radości na całe gardło.
Przeżyć… po prostu.
Przecież tym bardziej to widać latem, gdy mamy wakacje, gdy chłoniemy urlopowe chwile, zamykając je w szkatułki wspomnień: życie składa się z drobiazgów i małych pięknych chwil. Gdy będziemy oczekiwać tylko na sprawy wielkie, możemy zmarnować sporą część czasu… A czas płynie. I podsuwa nam nowe wielkie-małe „po prostu”: bociany były i zaraz odlecą – czy ktoś w ogóle to jeszcze zauważa? Lato tak szybko mija. I tym też się już smucę. Ale za to nadejdą te złote, jesienne piękne liście. Zanim się ukurzą i zbrzydną – chcę zapamiętać ich kolor. Chcę nimi kogoś obsypać. Chcę szeleścić wśród nich kaloszami.
Nie chcę mieć w życiu pozamiatane. Nie chcę sterylności i wygody tabletu. Nie chcę podbijać świata niecodziennym pejzażem wsi. Chcę, żeby „po prostu” – stary, dobry rower; wiejski kot-przybłęda; życzliwy sąsiad; ciekawa planszówka w ciepły wieczór – były czymś codziennym dla naszego świata. I by nigdy wszelako rozumiany pęd, wyścig czy postęp… nie pozamiatał – tego wszystkiego, co kochamy. Albo nie zaplątał w kable.
Dzieciństwo bez sznura
Nie, nikt się nie idzie wieszać. Póki co żyjemy wszyscy i mamy się dobrze. Bo przecież żyje się tym, co się lubi najbardziej… A Tabaykowi uwielbiają lato! Ono nastało w pełni! Lipiec rozpieszcza widokiem bocianich gniazd, zapachem zbóż na wsiach, wonią asfaltu i barowego piwa w mieście. W dzisiejszych czasach mamy jeszcze (oprócz miejskiego i wiejskiego) trzeci świat: świat online. I sznur.
I w tym ostatnim świecie roi się od zdjęć rozochoconych tym latem rodzin oraz dzieci konsekwentnie i z uporem maniaka podpisanych hashtagiem ‘childhoodunplugged’. Kontynuując nasz hashtagowy cykl, tłumaczę: co to znaczy? I czy znaczy dobrze?
Nienaturalne lato
Lato… Kojarzy się z moimi dziećmi, bo wtedy oboje (i Krzyś, i Anielka) przyszły do naszego świata. Kojarzy się romantycznie, bo zawsze latem randki (nawet te małżeńskie) są najfajniejsze. Kojarzy się z przyjaciółmi – bo wieczory na spotkania dłuższe i noc zawsze taka młoda. Kojarzy się z pozytywnym tempem dnia, urlopu, weekendów; gdzie słońce dodaje optymizmu, a letni wiatr jakoś ładniej niż zwykle rozwiewa włosy… Tak – po prostu.
No właśnie… Czemu o tym piszę? A dlatego, że właśnie lato, które z „po prostu” mi się najbardziej kojarzy, coraz bardziej od tej wizji mi się oddala. Za sprawą między innymi tego artykułu: przeczytaj TUTAJ (abstrahując od stronniczości portalu, bo nie ma ona tu znaczenia) zrozumiałam, że to, co wydaje mi się takie piękne – bo proste, naturalne, oczywiste, wcale już takim nie jest. Zdjęcia piękne! Dzieciaki cudowne! Mama też! W czym szkopuł? W haśle: „Polka pokazuje, jak spędzić sielskie wakacje bez komputera. Jej sesja podbija świat”. Czym podbija? Radosnymi dziećmi spontanicznie brykającymi po wiejskich polach z psem? Czyż nie tak wygląda większość wakacji spędzanych „u babci”? Czy „sielskie wakacje bez komputera” naprawdę już stały się taką utopią nadającą się jedynie jako leitmotiv profesjonalnych sesji? Jakoś tak smutno się zrobiło… I przykro widzieć jak nasz współczesny świat opakowuje na siłę naturalność, nadmuchuje naturę, przejaskrawia nowoczesność, która ciągle nadchodzi i ciągle jest jakby nowsza… Na zielone drzewa nakładamy filtry, na łące podnosimy kontrast, a brudne buzie czyścimy w Photoshopie. I człowiek przestaje nadążać. Ja przestałam, zrozumiawszy, że zabawy dzieci na wsi to już nie norma, a ewenement… Normą jest bezduszny tablet. I konieczny hashtag: childhoodunplugged.
Childhoodunplugged
Tak trochę mnie śmieszy użycie tego hashtaga, bo w dosłownym rozumieniu oznacza on: “dzieciństwo odłączone”. Odłączone od sznura ładowarki do tabletu, komputera, laptopa, smartfona i innych elektronicznych gadżetów, którymi zasypuje nas świat. Dziecko może i jest odłączone, ale matka jest podłączona: do Facebooka, Instagrama, wrzucając fotki rozbrykanego, ubłoconego maluszka tak właśnie je otagowawszy. I byłabym hipokrytką od tego faktu się odżegnując. Bo ja też taką matką bywam. W końcu zachciało mi się blogerką być.
Mea culpa, sama też często podpisuję #childhoodunplugged instagramowe zdjęcia przedstawiające nasze harce na wiejskim podwórku pod stodołą. Nie będę się zdobywać tu na wyżyny mądrości macierzyńsko-wychowawczych pisząc, że ciągle najlepszą formą zainteresowania dziecka jest… interakcja (ot, zwykła zabawa), zamiast bajka z internetu (na tablecie). Nie chcę mędrkowania. Hashtagi? Niech sobie będą. Ale przede wszystkim: niech zostanie PO PROSTU. Niech po prostu krowa będzie na wsi, po prostu wakacje u babci, po prostu zabawa “w chowanego” między kopkami siana, po prostu ubrudzone ręce po łokcie od malin, po prostu strupki na kolanach, po prostu wata cukrowa we włosach, po prostu okrzyki radości na całe gardło.
Przeżyć… po prostu.
Przecież tym bardziej to widać latem, gdy mamy wakacje, gdy chłoniemy urlopowe chwile, zamykając je w szkatułki wspomnień: życie składa się z drobiazgów i małych pięknych chwil. Gdy będziemy oczekiwać tylko na sprawy wielkie, możemy zmarnować sporą część czasu… A czas płynie. I podsuwa nam nowe wielkie-małe „po prostu”: bociany były i zaraz odlecą – czy ktoś w ogóle to jeszcze zauważa? Lato tak szybko mija. I tym też się już smucę. Ale za to nadejdą te złote, jesienne piękne liście. Zanim się ukurzą i zbrzydną – chcę zapamiętać ich kolor. Chcę nimi kogoś obsypać. Chcę szeleścić wśród nich kaloszami.
Nie chcę mieć w życiu pozamiatane. Nie chcę sterylności i wygody tabletu. Nie chcę podbijać świata niecodziennym pejzażem wsi. Chcę, żeby „po prostu” – stary, dobry rower; wiejski kot-przybłęda; życzliwy sąsiad; ciekawa planszówka w ciepły wieczór – były czymś codziennym dla naszego świata. I by nigdy wszelako rozumiany pęd, wyścig czy postęp… nie pozamiatał – tego wszystkiego, co kochamy. Albo nie zaplątał w kable.