Pan Tomasz. Przystojny mężczyzna w średnim wieku. Zawsze powtarzał swoim studentom, że chusteczkę trzeba mieć przy sobie. Że prawdziwy dżentelmen tak ma. Taką z materiału. I taką też zawsze nosił. Na spacerze z ukochanym jamnikiem. Na ślubie córki. Wyjął ją pokazać światu na wieść, że został dziadkiem. Miał ją w kieszeni nawet wtedy, gdy wyszedł w sobotę rano skosić trawnik. Kosiarka szła gładko. Serce się zadławiło. I stanęło.
Mateusz.
Dopiero co wykończył mieszkanie. To co, że na kredyt. Ważne, że własne. Ważne, że wypełniał go dźwięk słodko-ostrego przekomarzania się z żoną, czy na oknach bedą kaktusy czy orchidee; czy nad łóżkiem będzie obraz czy napis. W końcu zawisł napis: „Przyszłość zaczyna się dziś”. W weekend mieli montować karnisze – bezkolizyjnie. W końcu metalowa belka nie ma zbyt wielu konfiguracji. A jednak. Ona chciała miedziany, on srebrny. Kłócił się zapalczywie, choć od pierwszego słowa wiedział, że i tak jej ustąpi. Nigdy tak nikogo nie kochał. Dzwonił, że już wraca z pracy. Za jakieś dwie godziny będzie, bo trasa, bo piątek, bo korki. Za dwie godziny nikt nie zadzwonił do drzwi. Za dwa dni też nie. Nie on. Na trasie ktoś inny jechał za szybko. Z naprzeciwka. Karnisze stoją niezawieszone do dziś.
Pani Ela.
Zawsze była przyczyną przegranych wszelkich zakładów: to nie była peruka. Jej włosy były prawdziwe; zawsze nieskazitelnie natapirowane, po nocy przespanej między poduszką, a warstwą wałków. Włos jej nie drgnął, gdy w halny wracała z obowiązkowej nowenny w wiejskim kościele. Nie drgnął, gdy mąż wrócił do domu w poziomie, a nie w pionie po siódmym w tym tygodniu spotkaniu z kolegami. Nie drgnął lata temu, gdy dowiedziała się, że nigdy nie będzie miała dzieci. Nie drgnął, gdy samotnie spędziła swoje 85-te urodziny, ugotowała obiad na jutro i położyła się spać. Włos męża drgnął i głos zawył nad ranem. Była zimna.
Manuel.
De la Cruz. Przeprowadził się do Polski, bo zakochał się najpierw w czterech porach roku. Nie Vivaldiego. Tych polskich. Potem zakochał się w Polce. Przez Tindera. Potem zakochał się w Bieszczadach. Podczas jednego, krótkiego weekendu, na który pojechali aż z Gdyni. Potem, przynajmniej raz w roku faktycznie rzucali wszystko i uciekali w te zwykle październikowe, złote Bieszczady. I zatrzymywał się czas. W zeszłym roku wiatr nie miał jak już rozwiewać bujnych kruczoczarnych włosów ogolonej głowy. W tym roku nie zdążyli pojechać. Kroplówki z czerwoną nalepką kapały powoli. A czas pędził. Nie zdążył zobaczyć, czy w tym październiku Bieszczady są tak samo złote.
Krzyś, Lenka, Kubuś, Adaś…
mieli urodzić się zdrowi.
Ile dziś minąłeś takich Opowieści? Wygrawerowanych, okropionych deszczem, śniegiem, łzą. Utęsknionych. Zapomnianych.
U Pana Tomasza świeci się szereg kilkunastu takich samych zniczy – taki krakowski zwyczaj. Tylko tutaj w Krakowie zaobserwowałam taki zwyczaj. U Mateusza odkleiła się literka z graweru od żony. Pani Ela zgromadziła wokół siebie prawie całą rodzinę. Punkt 12:00. Jak co roku. U Manuela obficie zastawiony przysmakami stół…z granitu. I zgodnie z meksykańską tradycją: uczta! U Krzysia… mały, drewniany konik na biegunach wśród rabatki białych kwiatów.
A na końcu którejś z kolei alejki: grupka nieznanych jeszcze osób. W różnym wieku. On krzyczy w niebogłosy, że parking znowu podrożał. One – między słowami o chryzantemach, nowym domu wuja Grzegorza i wakacjach w grudniu – chwalą nowe płaszcze i przeklinają buty, że się ubłociły. Może i warto im zazdrościć. Czego? Że jeszcze nie wiedzą, że… jutra może nie być.
Ile Opowieści minąłeś?
Pan Tomasz. Przystojny mężczyzna w średnim wieku. Zawsze powtarzał swoim studentom, że chusteczkę trzeba mieć przy sobie. Że prawdziwy dżentelmen tak ma. Taką z materiału. I taką też zawsze nosił. Na spacerze z ukochanym jamnikiem. Na ślubie córki. Wyjął ją pokazać światu na wieść, że został dziadkiem. Miał ją w kieszeni nawet wtedy, gdy wyszedł w sobotę rano skosić trawnik. Kosiarka szła gładko. Serce się zadławiło. I stanęło.
Mateusz.
Dopiero co wykończył mieszkanie. To co, że na kredyt. Ważne, że własne. Ważne, że wypełniał go dźwięk słodko-ostrego przekomarzania się z żoną, czy na oknach bedą kaktusy czy orchidee; czy nad łóżkiem będzie obraz czy napis. W końcu zawisł napis: „Przyszłość zaczyna się dziś”. W weekend mieli montować karnisze – bezkolizyjnie. W końcu metalowa belka nie ma zbyt wielu konfiguracji. A jednak. Ona chciała miedziany, on srebrny. Kłócił się zapalczywie, choć od pierwszego słowa wiedział, że i tak jej ustąpi. Nigdy tak nikogo nie kochał. Dzwonił, że już wraca z pracy. Za jakieś dwie godziny będzie, bo trasa, bo piątek, bo korki. Za dwie godziny nikt nie zadzwonił do drzwi. Za dwa dni też nie. Nie on. Na trasie ktoś inny jechał za szybko. Z naprzeciwka. Karnisze stoją niezawieszone do dziś.
Pani Ela.
Zawsze była przyczyną przegranych wszelkich zakładów: to nie była peruka. Jej włosy były prawdziwe; zawsze nieskazitelnie natapirowane, po nocy przespanej między poduszką, a warstwą wałków. Włos jej nie drgnął, gdy w halny wracała z obowiązkowej nowenny w wiejskim kościele. Nie drgnął, gdy mąż wrócił do domu w poziomie, a nie w pionie po siódmym w tym tygodniu spotkaniu z kolegami. Nie drgnął lata temu, gdy dowiedziała się, że nigdy nie będzie miała dzieci. Nie drgnął, gdy samotnie spędziła swoje 85-te urodziny, ugotowała obiad na jutro i położyła się spać. Włos męża drgnął i głos zawył nad ranem. Była zimna.
Manuel.
De la Cruz. Przeprowadził się do Polski, bo zakochał się najpierw w czterech porach roku. Nie Vivaldiego. Tych polskich. Potem zakochał się w Polce. Przez Tindera. Potem zakochał się w Bieszczadach. Podczas jednego, krótkiego weekendu, na który pojechali aż z Gdyni. Potem, przynajmniej raz w roku faktycznie rzucali wszystko i uciekali w te zwykle październikowe, złote Bieszczady. I zatrzymywał się czas. W zeszłym roku wiatr nie miał jak już rozwiewać bujnych kruczoczarnych włosów ogolonej głowy. W tym roku nie zdążyli pojechać. Kroplówki z czerwoną nalepką kapały powoli. A czas pędził. Nie zdążył zobaczyć, czy w tym październiku Bieszczady są tak samo złote.
Krzyś, Lenka, Kubuś, Adaś…
mieli urodzić się zdrowi.
Ile dziś minąłeś takich Opowieści? Wygrawerowanych, okropionych deszczem, śniegiem, łzą. Utęsknionych. Zapomnianych.
U Pana Tomasza świeci się szereg kilkunastu takich samych zniczy – taki krakowski zwyczaj. Tylko tutaj w Krakowie zaobserwowałam taki zwyczaj. U Mateusza odkleiła się literka z graweru od żony. Pani Ela zgromadziła wokół siebie prawie całą rodzinę. Punkt 12:00. Jak co roku. U Manuela obficie zastawiony przysmakami stół…z granitu. I zgodnie z meksykańską tradycją: uczta! U Krzysia… mały, drewniany konik na biegunach wśród rabatki białych kwiatów.
A na końcu którejś z kolei alejki: grupka nieznanych jeszcze osób. W różnym wieku. On krzyczy w niebogłosy, że parking znowu podrożał. One – między słowami o chryzantemach, nowym domu wuja Grzegorza i wakacjach w grudniu – chwalą nowe płaszcze i przeklinają buty, że się ubłociły. Może i warto im zazdrościć. Czego? Że jeszcze nie wiedzą, że… jutra może nie być.