Styczniu, byłeś beznadziejny. Nie sprostałeś: ani w łóżku, ani w tańcu, ani przy różańcu.
Nie dałeś od siebie wiele. Miotałeś się gdzieś między wiosną, a jesienią, dając… dwie godziny białej zimy. Nie pomagałeś dotrzymywać postanowień, którym tak ochoczo przyklasnąłeś swojego pierwszego dnia. Byłeś emocjonalnie powściągliwy, a ja i tak wykrzesam z naszego duetu to, co dobre…
W łóżku
Zmogły nas choroby. Ale takie przyziemnie styczniowe: na ratunek wystarczyły chusteczki i fervex. A my i tak najskuteczniejszy ratunek znaleźliśmy w tak prostej możliwości pobycia razem. Smarkaliśmy razem, kichaliśmy razem, śmialiśmy się z naszych czerwonych nosów razem i razem jedliśmy owsiankę na śniadanie. Nie tylko w weekendy.
W łóżku zaczęło być także kreatywniej za dnia i to, gdy byliśmy już zdrowi. I to wtedy, gdy tata musiał już pójść do pracy. A my z Nelą nie mogłyśmy wyjść nigdzie, bo za oknami szalał śmierdzący i duszący smog przekraczający kilkakrotnie normy poważnie zagrażające zdrowiu. Łóżko zatem było sceną. Było łodzią. Było podstawą namiotu. Było wielką planszą puzzli, gier i zabaw z dumną metką „18+”, do których to właśnie w styczniu moja córka nabyła pełnych praw. W styczniu nasz jeszcze-przed-chwilką noworodek skończył półtora roczku!
W tańcu
Do „tany-tany” bezproblemowo rwała się nasza córeczka, która doskonale opanowała umiejętność włączania i wyłączania odtwarzacza swoich ulubionych płyt. Mnie było z moją blogową partnerką parkietu nie do końca po drodze. Wena… Gdzieś się na jakiś czas zapodziała. Zamiast tupać w rytmy obfitości słów i metafor, ta plątała się gdzieś po kątach zamiatając nogą… I te wpisy, które kiedyś pod wpływem flow powstawały w minut 5, w styczniu powstawały w dni 5. Ale powstawały… I nikt z Was nie napisał, że się powinnam za nie wstydzić.
Ale zamiast weny było dużo obowiązków i trochę zmartwień. One stały się już wspomnieniami. Było trochę lęków, które na lęku… się skończyły. Było trochę układanych w głowie awantur, które pozostały w… głowie. Było trochę poruszeń serca, które żadnego serca… nie rozerwały. Była wena życia… prozą życia.
Przy różańcu
Modlitwy o prawdziwą, białą zimę nie zostały wysłuchane. Ale dziecko nasze zobaczyło, co to sanki. Nawet się całe pół godziny na nich przejechało. A my przekonaliśmy się, że ten stary rupieć mający tyle lat, co my dał radę i… cieszył bardziej rodziców niż dziecko. Bo… ten bałwan ulepiony w parku, wpatrujący się w nas dwoma starymi kasztanami, chyba nie do końca wiedział: kto z naszej trójki jest dorosłym, a kto dzieckiem.
Odkryłam też całkiem przyjazne, nowe koraliki różańca wieczoru powszedniego: seriale! Nic tak nie umiliło ciągle za długich styczniowych wieczorów jak dobry serial obejrzany pod kocem na kanapie ze szklaneczką czegoś ulubionego. I dawno nie było mi tak szkoda, jak jakiś serial się skończył. Bo dawno żaden serial tak mnie nie zaczarował klimatem, kadrami, produkcją – majstersztyk. Dawno żaden serial mnie tak nie uspokajał, nie przenosił hen daleko stąd. Dawno Wam nie pisałam, że w styczniu absolutnie przepadłam za… netflixowym „The Crown”.
Styczniu – na koniec naszej trudnej przyjaźni – muszę Ci to powiedzieć: DZIĘKUJĘ. Za co? Za to że byłeś normalny. Że nie wysłałeś fajerwerków: ani tych pozytywnych, ani tych negatywnych. Byłeś statystycznie normalny: niedospany, ślamazarny, szaro-bury. Byłeś nudny. I wiesz co… ktoś, kto mało przeżył mógłby Ci mieć to za złe. Ja… jestem wdzięczna.
Jeśli musisz – możesz odejść. Nie będę Cię zatrzymywać. Szepnij tylko swoim następcom – niech będą tak samo zwyczajnie nudni. Tylko niech przyniosą ze sobą trochę więcej… maja!
W łóżku, w tańcu i przy różańcu, czyli moja bayka styczniowa!
Styczniu, byłeś beznadziejny. Nie sprostałeś: ani w łóżku, ani w tańcu, ani przy różańcu.
Nie dałeś od siebie wiele. Miotałeś się gdzieś między wiosną, a jesienią, dając… dwie godziny białej zimy. Nie pomagałeś dotrzymywać postanowień, którym tak ochoczo przyklasnąłeś swojego pierwszego dnia. Byłeś emocjonalnie powściągliwy, a ja i tak wykrzesam z naszego duetu to, co dobre…
W łóżku
Zmogły nas choroby. Ale takie przyziemnie styczniowe: na ratunek wystarczyły chusteczki i fervex. A my i tak najskuteczniejszy ratunek znaleźliśmy w tak prostej możliwości pobycia razem. Smarkaliśmy razem, kichaliśmy razem, śmialiśmy się z naszych czerwonych nosów razem i razem jedliśmy owsiankę na śniadanie. Nie tylko w weekendy.
W łóżku zaczęło być także kreatywniej za dnia i to, gdy byliśmy już zdrowi. I to wtedy, gdy tata musiał już pójść do pracy. A my z Nelą nie mogłyśmy wyjść nigdzie, bo za oknami szalał śmierdzący i duszący smog przekraczający kilkakrotnie normy poważnie zagrażające zdrowiu. Łóżko zatem było sceną. Było łodzią. Było podstawą namiotu. Było wielką planszą puzzli, gier i zabaw z dumną metką „18+”, do których to właśnie w styczniu moja córka nabyła pełnych praw. W styczniu nasz jeszcze-przed-chwilką noworodek skończył półtora roczku!
W tańcu
Do „tany-tany” bezproblemowo rwała się nasza córeczka, która doskonale opanowała umiejętność włączania i wyłączania odtwarzacza swoich ulubionych płyt. Mnie było z moją blogową partnerką parkietu nie do końca po drodze. Wena… Gdzieś się na jakiś czas zapodziała. Zamiast tupać w rytmy obfitości słów i metafor, ta plątała się gdzieś po kątach zamiatając nogą… I te wpisy, które kiedyś pod wpływem flow powstawały w minut 5, w styczniu powstawały w dni 5. Ale powstawały… I nikt z Was nie napisał, że się powinnam za nie wstydzić.
Ale zamiast weny było dużo obowiązków i trochę zmartwień. One stały się już wspomnieniami. Było trochę lęków, które na lęku… się skończyły. Było trochę układanych w głowie awantur, które pozostały w… głowie. Było trochę poruszeń serca, które żadnego serca… nie rozerwały. Była wena życia… prozą życia.
Przy różańcu
Modlitwy o prawdziwą, białą zimę nie zostały wysłuchane. Ale dziecko nasze zobaczyło, co to sanki. Nawet się całe pół godziny na nich przejechało. A my przekonaliśmy się, że ten stary rupieć mający tyle lat, co my dał radę i… cieszył bardziej rodziców niż dziecko. Bo… ten bałwan ulepiony w parku, wpatrujący się w nas dwoma starymi kasztanami, chyba nie do końca wiedział: kto z naszej trójki jest dorosłym, a kto dzieckiem.
Odkryłam też całkiem przyjazne, nowe koraliki różańca wieczoru powszedniego: seriale! Nic tak nie umiliło ciągle za długich styczniowych wieczorów jak dobry serial obejrzany pod kocem na kanapie ze szklaneczką czegoś ulubionego. I dawno nie było mi tak szkoda, jak jakiś serial się skończył. Bo dawno żaden serial tak mnie nie zaczarował klimatem, kadrami, produkcją – majstersztyk. Dawno żaden serial mnie tak nie uspokajał, nie przenosił hen daleko stąd. Dawno Wam nie pisałam, że w styczniu absolutnie przepadłam za… netflixowym „The Crown”.
Styczniu – na koniec naszej trudnej przyjaźni – muszę Ci to powiedzieć: DZIĘKUJĘ. Za co? Za to że byłeś normalny. Że nie wysłałeś fajerwerków: ani tych pozytywnych, ani tych negatywnych. Byłeś statystycznie normalny: niedospany, ślamazarny, szaro-bury. Byłeś nudny. I wiesz co… ktoś, kto mało przeżył mógłby Ci mieć to za złe. Ja… jestem wdzięczna.
Jeśli musisz – możesz odejść. Nie będę Cię zatrzymywać. Szepnij tylko swoim następcom – niech będą tak samo zwyczajnie nudni. Tylko niech przyniosą ze sobą trochę więcej… maja!