Listopad jest tym miesiącem, w którym wykrzesać wszelkie ułudy uciech jest dość trudno – nawet takim hurraoptymistom jak ja. Najpierw rozświetla się blaskiem… znicza, potem sypnie niesmacznym w dotyku shake’iem śniegu z deszczem, po to by dopaść w końcu gilem po pas. Wszystkie te fazy zaliczyłam w tym miesiącu. Ale w międzyczasie wydarzyły się trzy pozytywne rzeczy, które na listopad gniewać mi się nie pozwalają. Co to takiego? Jesteś gotów rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady?
Odmłodzić się
Cofnęłam się w czasie! O jakieś co najmniej 10 lat! Znów byłam tą zagubioną studentką z pryszczem na nosie i wytartych sztruksach. Znów wieczorową porą szwendałam się po miasteczku studenckim. Znów bujałam się pod sceną Klubu Studio – legendy naszych juwenaliów, jaskini rozpusty naszych czwartków studenckich, alkowie pierwszych amorów. Tylko zamiast najtańszego piwa z kija, piłam burżujskie Mojito Virgin. Tylko zamiast przypadkowych gachów proszących do pląsów na misia, był mój prywatny gach – mąż własny. I zamiast Ivana Komarenko, na scenie… śpiewał: “The Dumplings!”. Odkrycie muzyczne ostatnich lat. Moje odkrycie muzyczne ostatnich miesięcy! Bo dawno mi się żadnej płyty (a co dopiero koncertu live) nie słuchało z taką przyjemnością! Skrawki tego koncertu puszczałam Wam live na moich szalonych, codziennych InstaStories 🙂 I przy okazji obrałam nową filozofię, fałszując na całe gardło: “nie gotujemy, nie sprzątamy”…, jadąc ze ścierką po meblach, w akompaniamencie dochodzącej do wrzenia zupy na gazie. Afirmacja przez zaprzeczenie… I o ile lżej!
Zestarzeć się
Od 13-tego listopada liczy się ten czas w naszym małżeńskim życiu, kiedy przez jakieś pół roku jesteśmy z mężem kwita w kwestii wieku. To znaczy: on mi nie dokucza jak bardzo jestem stara! Jestem starsza od niego o całe… pół roku 😛 Zatem, kwarantanna na nie-dokuczanie trwa do kwietnia, kiedy to mnie licznik przeskoczy. Zestarzenie się mojego męża mieliśmy świętować kameralnie, ale świętować… z pomocą dobrego wina (ja bym sobie na niego tylko popatrzyła) i sushi. Jak Nela pójdzie spać. Nela wyspała się późnym popołudniem w samochodzie. Gdy my zaczynaliśmy imprezę, ona najsłodszym szczebiotem załatwiała sobie nań akredytację. I tym samym rozsiedliśmy się w trójkę na jej macie, w jej nowym różowym pokoju. Mąż mógłby śmiało podsumować swoje urodziny: “były wino, kobiety i śpiew”. Podsumował mi jednak ten wieczór potem szeptem w łóżku, jak najmłodsza kobieta padła snem okołopółnocnym: “to były najlepsze urodziny ever…”. Cóż. Miało to chyba znaczyć, że… szczęście jest proste. Pasujemy do siebie.
Rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady!
Tak, dobrze się domyślacie. W Bieszczady. Bo są, drodzy Państwo, trzy grupy powodów dla których ludzie (w tym my) jeździmy w Bieszczady. Pierwszy to oddać się bezkresnym spacerom po głaskanych wiatrem i trawą połoninach. Drugi to wyjechać, zaszyć się i zapomnieć o całym bożym świecie – tym mniej doskonałym. Bo Bieszczady jawią się wtedy jako ten drugi, konkurencyjny boży świat – najdoskonalszy! Trzeci powód to… dobrze zjeść. I w listopadzie to trzeci powód wyszedł na prowadzenie naszej jednodniowej, niedzielnej wycieczki. Bo po połoninach nie było już zbyt warunków by chodzić, a zaszyć się nawet bardzo nie potrzebowaliśmy. Za to dobrze zjeść mieliśmy ochotę. I to rozczarowanie, gdy brama baru, gdzieś między Terką a Bukowcem z najlepszym pstrągiem z grilla, jakiego kiedykolwiek jadłam powitała nas kartką: “Koniec sezonu 2017. Nieczynne”. No to zamiast obiadu postawiliśmy na deser. Bo wiedzieliśmy, że legendarnymi naleśnikami-gigantami najemy się za obiad, deser i kolację i to na najbliższe trzy dni. Jednak jazda na letnich oponach po drodze, która coraz bliżej Wetliny stawała się coraz bardziej śniegową opowieścią rodem z Narnii, a internet podpowiadał, że Chata Wędrowca także nieczynna, zawróciliśmy. I trzeba być nami, by wyjazd w Bieszczady zaliczyć jako 10-cio minutowy spacer po leśnej drodze i… się nim cieszyć. Bo zawsze chciałam to napisać: “a może… rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady?”. Zrobiłam to! Napisałam to! Mówię Wam: Bieszczady mają moc! Są dobre na wszystko – nawet na listopad!
Bieszczady są w Twoim zasięgu!
A jeśli Bieszczady faktycznie posezonowo pozamykane albo totalnie nie w Waszym zasięgu: poszukajcie ich obok siebie! Może Bieszczadzki Anioł Was trąci na spontanicznej, weekendowej wycieczce za miasto? Albo na kartkach dobrej książki w ulubionym fotelu? Albo w kinie na randce z mężem? Recepta na listopad i jemu podobne zbliżające się miesiące? Rzucić to wszystko i wyjechać… w swoje Bieszczady! Masz takie? 🙂
Moja bayka listopadowa, czyli… rzucić to wszystko!
Listopad jest tym miesiącem, w którym wykrzesać wszelkie ułudy uciech jest dość trudno – nawet takim hurraoptymistom jak ja. Najpierw rozświetla się blaskiem… znicza, potem sypnie niesmacznym w dotyku shake’iem śniegu z deszczem, po to by dopaść w końcu gilem po pas. Wszystkie te fazy zaliczyłam w tym miesiącu. Ale w międzyczasie wydarzyły się trzy pozytywne rzeczy, które na listopad gniewać mi się nie pozwalają. Co to takiego? Jesteś gotów rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady?
Odmłodzić się
Cofnęłam się w czasie! O jakieś co najmniej 10 lat! Znów byłam tą zagubioną studentką z pryszczem na nosie i wytartych sztruksach. Znów wieczorową porą szwendałam się po miasteczku studenckim. Znów bujałam się pod sceną Klubu Studio – legendy naszych juwenaliów, jaskini rozpusty naszych czwartków studenckich, alkowie pierwszych amorów. Tylko zamiast najtańszego piwa z kija, piłam burżujskie Mojito Virgin. Tylko zamiast przypadkowych gachów proszących do pląsów na misia, był mój prywatny gach – mąż własny. I zamiast Ivana Komarenko, na scenie… śpiewał: “The Dumplings!”. Odkrycie muzyczne ostatnich lat. Moje odkrycie muzyczne ostatnich miesięcy! Bo dawno mi się żadnej płyty (a co dopiero koncertu live) nie słuchało z taką przyjemnością! Skrawki tego koncertu puszczałam Wam live na moich szalonych, codziennych InstaStories 🙂 I przy okazji obrałam nową filozofię, fałszując na całe gardło: “nie gotujemy, nie sprzątamy”…, jadąc ze ścierką po meblach, w akompaniamencie dochodzącej do wrzenia zupy na gazie. Afirmacja przez zaprzeczenie… I o ile lżej!
Zestarzeć się
Od 13-tego listopada liczy się ten czas w naszym małżeńskim życiu, kiedy przez jakieś pół roku jesteśmy z mężem kwita w kwestii wieku. To znaczy: on mi nie dokucza jak bardzo jestem stara! Jestem starsza od niego o całe… pół roku 😛 Zatem, kwarantanna na nie-dokuczanie trwa do kwietnia, kiedy to mnie licznik przeskoczy. Zestarzenie się mojego męża mieliśmy świętować kameralnie, ale świętować… z pomocą dobrego wina (ja bym sobie na niego tylko popatrzyła) i sushi. Jak Nela pójdzie spać. Nela wyspała się późnym popołudniem w samochodzie. Gdy my zaczynaliśmy imprezę, ona najsłodszym szczebiotem załatwiała sobie nań akredytację. I tym samym rozsiedliśmy się w trójkę na jej macie, w jej nowym różowym pokoju. Mąż mógłby śmiało podsumować swoje urodziny: “były wino, kobiety i śpiew”. Podsumował mi jednak ten wieczór potem szeptem w łóżku, jak najmłodsza kobieta padła snem okołopółnocnym: “to były najlepsze urodziny ever…”. Cóż. Miało to chyba znaczyć, że… szczęście jest proste. Pasujemy do siebie.
Rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady!
Tak, dobrze się domyślacie. W Bieszczady. Bo są, drodzy Państwo, trzy grupy powodów dla których ludzie (w tym my) jeździmy w Bieszczady. Pierwszy to oddać się bezkresnym spacerom po głaskanych wiatrem i trawą połoninach. Drugi to wyjechać, zaszyć się i zapomnieć o całym bożym świecie – tym mniej doskonałym. Bo Bieszczady jawią się wtedy jako ten drugi, konkurencyjny boży świat – najdoskonalszy! Trzeci powód to… dobrze zjeść. I w listopadzie to trzeci powód wyszedł na prowadzenie naszej jednodniowej, niedzielnej wycieczki. Bo po połoninach nie było już zbyt warunków by chodzić, a zaszyć się nawet bardzo nie potrzebowaliśmy. Za to dobrze zjeść mieliśmy ochotę. I to rozczarowanie, gdy brama baru, gdzieś między Terką a Bukowcem z najlepszym pstrągiem z grilla, jakiego kiedykolwiek jadłam powitała nas kartką: “Koniec sezonu 2017. Nieczynne”. No to zamiast obiadu postawiliśmy na deser. Bo wiedzieliśmy, że legendarnymi naleśnikami-gigantami najemy się za obiad, deser i kolację i to na najbliższe trzy dni. Jednak jazda na letnich oponach po drodze, która coraz bliżej Wetliny stawała się coraz bardziej śniegową opowieścią rodem z Narnii, a internet podpowiadał, że Chata Wędrowca także nieczynna, zawróciliśmy. I trzeba być nami, by wyjazd w Bieszczady zaliczyć jako 10-cio minutowy spacer po leśnej drodze i… się nim cieszyć. Bo zawsze chciałam to napisać: “a może… rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady?”. Zrobiłam to! Napisałam to! Mówię Wam: Bieszczady mają moc! Są dobre na wszystko – nawet na listopad!
Bieszczady są w Twoim zasięgu!
A jeśli Bieszczady faktycznie posezonowo pozamykane albo totalnie nie w Waszym zasięgu: poszukajcie ich obok siebie! Może Bieszczadzki Anioł Was trąci na spontanicznej, weekendowej wycieczce za miasto? Albo na kartkach dobrej książki w ulubionym fotelu? Albo w kinie na randce z mężem? Recepta na listopad i jemu podobne zbliżające się miesiące? Rzucić to wszystko i wyjechać… w swoje Bieszczady! Masz takie? 🙂