Gdybym była Panem Bogiem, to raczej nie stwarzałabym człowieka z organów. I medycyna, i samo życie potwierdzają: one często szwankują. Gdybym była Panem Bogiem, człowieka stworzyłabym z innych… ludzi! Tych najukochańszych, najbliższych! Bo to dzięki nim czuję, że żyję. Oni mnie nie zawodzą, choć czasem zdarza się, że wodzą… za nos: na pokuszenie, na zapomnienie, na wyszumienie. A wrzesień, mimo że odbywał się w nadmorsko-włoskich okolicznościach przyrody wyrył swoją bajkę nie idealnymi miejscami, w których byłam; a nieidealnymi ludźmi, którzy ze mną w tych miejscach byli. Zapraszam Was: na moją baykę wrześniową!
SERCE
Łeba. Rześki poranek. Nadmorski hotel. Podczas gdy jeszcze mewy przecierają oczy pełne śpiochów, nasza mała dziewczynka o śpiochach już dawno zapomniała i z energią szprotki dziarsko celuje śniadaniowymi wagonikami raz po raz do tunelu swojej buzi, raz po raz w podstołowe wąwozy restauracji hotelowej. A jej rodzice dobudzają się na wiele sposobów: pozornie próbując kontrolować sytuację najmłodszego w naszym gronie śniadania; łaskocząc swoje kubki smakowe ciepłymi goframi zalanymi świeżo zmieloną kawą; rozmawiając o niby niczym ważnym…
– (…) Wygląda na to, że już nigdy w życiu się nie wyśpisz – rzucił do mnie pomiędzy gofrem, a łykiem kawy Tabayowy.
– Zakładasz, że nasze dziecko już na zawsze zostanie noworodkiem, budząc nas (czytaj: mnie) co 3 godziny?
– Nawet jeśli Nela zacznie wreszcie przesypiać noce i pójdzie na cycowy odwyk, to Ty i tak spać nie będziesz. Musisz pisać.
– Po czym wnosisz?
– Po Twoim blogu i po tym, co się działo po tym tekście. Rozbiłaś internety.
– Faktycznie, nie spodziewałam się takiego odzewu. Cieszę się jak nie wiem. Tym bardziej, że wpis ten napisałam na kolanie, po którejś z pobudek Neli, oscylując gdzieś między świtem, a nocą. Lewitując nad cyckiem pełnym mleka, a dręczącą mnie myślą, co się dzieje z tą dziewczynką z Ustki? Co z jej rodzicami? Ale… co to ma do mojego niewysypiania?
– To, że najlepsze teksty tworzysz na kolanie, to wiedziałem. Teraz dochodzi do tego jeszcze jeden geniusz: muszą powstawać pod osłoną nocy…
– Nie mam żadnej gwarancji, co do tego geniuszu. Dla mnie ten wpis był jak każdy inny: szczery do bólu; emocjonalny jak ja w środku, gdy o tym myślę. Nie wiedziałam, że tak się spodoba innym. A Ty wiedziałeś?
– Oczywiście.
Powiedział to już całkiem obudzony. Z takim samym wzrokiem jak Pierce Brosman, gdy kończy swoje: „Bond. James Bond”; takim samym jak Walter White wygrywający kilkumilionowe transakcje wśród pustynnych stepów narkotykowych tajemnic; takim samym jak ktoś, kto wierzy w Ciebie bardziej niż… Ty sama.
I moje serce zabiło zasilone podwójnym krwioobiegiem. Jeden zasiliło dziesiątki tysięcy osób, które weszły na tego bloga w tym miesiącu i swoim lajkiem, komentarzem, mailem aprobaty na to, co tu wyczyniam – pogłaskało, przytuliło, ale i dało kopa, pomagając wierzyć, że do zdobycia podobnych zasięgów jak kilkuletni, znani blogerzy wystarczy… ciężka praca, ale przede wszystkim bycie sobą i pisanie prawdą. Drugi krwioobieg pompował mniej publiczne emocje: wlewał życiodajne wzruszenie, że ktoś, kto bywa szczery do bólu; nie rzuca czczych komplementów pitu-pitu; gasi pożary moich super nierealnych pomysłów – mojemu blogowi – daje zielone światło: wiarę, że ma to sens!
GŁOWA
Rzym. Fontanna di Trevi. Ja widziałam ją już po raz bodajże czwarty. Ale dopiero pierwszy raz widzę ją bez rusztowań, bez firm remontowych na rumaku Neptuna, ciągle z tłumem różnobarwnych i różnojęzykowych turystów. I w tym całym tłumie dwoje pary wzruszonych oczu. Nie naszych. Mojej Mamy i mojego Taty. Udało się! Wreszcie moje dawne marzenie się spełniło: pojechaliśmy do Rzymu wszyscy razem. To oni zaszczepili większość tego, co mam w głowie. I choć pewnie przyznają się tylko do chlubnych zakamarków moich biblioteczek wiedzy, fałd osobowości i zakrętów pokory; nie mam im za złe, że pozwolili mi… zapomnieć o pielęgnacji piątej klepki i dzielnie znoszą jej… brak 🙂 Dzięki tej odrobinie dozy szaleństwa, powiedziałam niedawno: lecimy wszyscy, razem! I jak pomyślałam, tak zrobiłam. Cała ja. Mogłam nie tylko opowiedzieć o tym, co tu kocham. Mogłam to pokazać. Mogłam dać spróbować tej jedynej takiej carbonary. Mogłam wzruszyć… pięknem, jakie zaczaiło się na nas za rogiem wąskiej, tłumnej uliczki w postaci tej zjawiskowej fontanny. Mogłam wzruszyć się sama…, gdy wszyscy razem wrzucaliśmy pieniążek przez prawe ramię do krystalicznie czystej wody drążącej marmury. Żeby jeszcze kiedyś wrócić. W tym samym składzie. Żeby czas stanął dla nas w miejscu. Jak dla Neptuna.
DUSZA
Pavona. Nasza miejscowość podrzymska, gdzie z turystów zmieniamy się w domowników. Bo tak właśnie czujemy się u naszych Przyjaciół, których od lat regularnie odwiedzamy. Od lat odkąd jeszcze nie byliśmy rodzicami w ogóle. I od lat, kiedy przestaliśmy być rodzicami w tym ziemskim znaczeniu tego słowa. Bo to do Rzymu i do Pavony uciekaliśmy odpocząć, gdy smutne emocje zwyciężały nasze dni bez Krzysia. Tu było łatwej zapomnieć. Było daleko. Była córeczka Przyjaciół, którą mogliśmy usypiać, bawić, przytulać. Tu były długie spacery tylko we dwoje i rozmowy, których nikt nie mógł podsłuchać. Tu była tęsknota. Tu była pustka. Przylatywała z nami – jako nadbagaż.
We wrześniu siedziałam na tym samym łóżku, na którym usypiałam córeczkę Przyjaciół. Trzymałam w ramionach moją córeczkę. Szliśmy nierównym brukiem uliczek na długie spacery… dzierżąc w rękach wózek, przekomarzawszy się, kto ma go prowadzić, jakby to była wygrana w lotka. Jedliśmy pizzę w naszej ulubionej rzymskiej knajpie biegając… wokół stolika, próbując nadążyć za małymi stópkami o rozmiarze 20.
Rzym jak stał tak stoi: niewiele się w nim zmieniło. W nas, dzięki jednej walizce więcej, która wreszcie tam z nami poleciała: pełnej pampersów, rampersów i słomkowego kapelusza w wersji mini… dusza zaśpiewała!
Moja bayka wrześniowa
Gdybym była Panem Bogiem, to raczej nie stwarzałabym człowieka z organów. I medycyna, i samo życie potwierdzają: one często szwankują. Gdybym była Panem Bogiem, człowieka stworzyłabym z innych… ludzi! Tych najukochańszych, najbliższych! Bo to dzięki nim czuję, że żyję. Oni mnie nie zawodzą, choć czasem zdarza się, że wodzą… za nos: na pokuszenie, na zapomnienie, na wyszumienie. A wrzesień, mimo że odbywał się w nadmorsko-włoskich okolicznościach przyrody wyrył swoją bajkę nie idealnymi miejscami, w których byłam; a nieidealnymi ludźmi, którzy ze mną w tych miejscach byli. Zapraszam Was: na moją baykę wrześniową!
SERCE
Łeba. Rześki poranek. Nadmorski hotel. Podczas gdy jeszcze mewy przecierają oczy pełne śpiochów, nasza mała dziewczynka o śpiochach już dawno zapomniała i z energią szprotki dziarsko celuje śniadaniowymi wagonikami raz po raz do tunelu swojej buzi, raz po raz w podstołowe wąwozy restauracji hotelowej. A jej rodzice dobudzają się na wiele sposobów: pozornie próbując kontrolować sytuację najmłodszego w naszym gronie śniadania; łaskocząc swoje kubki smakowe ciepłymi goframi zalanymi świeżo zmieloną kawą; rozmawiając o niby niczym ważnym…
– (…) Wygląda na to, że już nigdy w życiu się nie wyśpisz – rzucił do mnie pomiędzy gofrem, a łykiem kawy Tabayowy.
– Zakładasz, że nasze dziecko już na zawsze zostanie noworodkiem, budząc nas (czytaj: mnie) co 3 godziny?
– Nawet jeśli Nela zacznie wreszcie przesypiać noce i pójdzie na cycowy odwyk, to Ty i tak spać nie będziesz. Musisz pisać.
– Po czym wnosisz?
– Po Twoim blogu i po tym, co się działo po tym tekście. Rozbiłaś internety.
– Faktycznie, nie spodziewałam się takiego odzewu. Cieszę się jak nie wiem. Tym bardziej, że wpis ten napisałam na kolanie, po którejś z pobudek Neli, oscylując gdzieś między świtem, a nocą. Lewitując nad cyckiem pełnym mleka, a dręczącą mnie myślą, co się dzieje z tą dziewczynką z Ustki? Co z jej rodzicami? Ale… co to ma do mojego niewysypiania?
– To, że najlepsze teksty tworzysz na kolanie, to wiedziałem. Teraz dochodzi do tego jeszcze jeden geniusz: muszą powstawać pod osłoną nocy…
– Nie mam żadnej gwarancji, co do tego geniuszu. Dla mnie ten wpis był jak każdy inny: szczery do bólu; emocjonalny jak ja w środku, gdy o tym myślę. Nie wiedziałam, że tak się spodoba innym. A Ty wiedziałeś?
– Oczywiście.
Powiedział to już całkiem obudzony. Z takim samym wzrokiem jak Pierce Brosman, gdy kończy swoje: „Bond. James Bond”; takim samym jak Walter White wygrywający kilkumilionowe transakcje wśród pustynnych stepów narkotykowych tajemnic; takim samym jak ktoś, kto wierzy w Ciebie bardziej niż… Ty sama.
I moje serce zabiło zasilone podwójnym krwioobiegiem. Jeden zasiliło dziesiątki tysięcy osób, które weszły na tego bloga w tym miesiącu i swoim lajkiem, komentarzem, mailem aprobaty na to, co tu wyczyniam – pogłaskało, przytuliło, ale i dało kopa, pomagając wierzyć, że do zdobycia podobnych zasięgów jak kilkuletni, znani blogerzy wystarczy… ciężka praca, ale przede wszystkim bycie sobą i pisanie prawdą. Drugi krwioobieg pompował mniej publiczne emocje: wlewał życiodajne wzruszenie, że ktoś, kto bywa szczery do bólu; nie rzuca czczych komplementów pitu-pitu; gasi pożary moich super nierealnych pomysłów – mojemu blogowi – daje zielone światło: wiarę, że ma to sens!
GŁOWA
Rzym. Fontanna di Trevi. Ja widziałam ją już po raz bodajże czwarty. Ale dopiero pierwszy raz widzę ją bez rusztowań, bez firm remontowych na rumaku Neptuna, ciągle z tłumem różnobarwnych i różnojęzykowych turystów. I w tym całym tłumie dwoje pary wzruszonych oczu. Nie naszych. Mojej Mamy i mojego Taty. Udało się! Wreszcie moje dawne marzenie się spełniło: pojechaliśmy do Rzymu wszyscy razem. To oni zaszczepili większość tego, co mam w głowie. I choć pewnie przyznają się tylko do chlubnych zakamarków moich biblioteczek wiedzy, fałd osobowości i zakrętów pokory; nie mam im za złe, że pozwolili mi… zapomnieć o pielęgnacji piątej klepki i dzielnie znoszą jej… brak 🙂 Dzięki tej odrobinie dozy szaleństwa, powiedziałam niedawno: lecimy wszyscy, razem! I jak pomyślałam, tak zrobiłam. Cała ja. Mogłam nie tylko opowiedzieć o tym, co tu kocham. Mogłam to pokazać. Mogłam dać spróbować tej jedynej takiej carbonary. Mogłam wzruszyć… pięknem, jakie zaczaiło się na nas za rogiem wąskiej, tłumnej uliczki w postaci tej zjawiskowej fontanny. Mogłam wzruszyć się sama…, gdy wszyscy razem wrzucaliśmy pieniążek przez prawe ramię do krystalicznie czystej wody drążącej marmury. Żeby jeszcze kiedyś wrócić. W tym samym składzie. Żeby czas stanął dla nas w miejscu. Jak dla Neptuna.
DUSZA
Pavona. Nasza miejscowość podrzymska, gdzie z turystów zmieniamy się w domowników. Bo tak właśnie czujemy się u naszych Przyjaciół, których od lat regularnie odwiedzamy. Od lat odkąd jeszcze nie byliśmy rodzicami w ogóle. I od lat, kiedy przestaliśmy być rodzicami w tym ziemskim znaczeniu tego słowa. Bo to do Rzymu i do Pavony uciekaliśmy odpocząć, gdy smutne emocje zwyciężały nasze dni bez Krzysia. Tu było łatwej zapomnieć. Było daleko. Była córeczka Przyjaciół, którą mogliśmy usypiać, bawić, przytulać. Tu były długie spacery tylko we dwoje i rozmowy, których nikt nie mógł podsłuchać. Tu była tęsknota. Tu była pustka. Przylatywała z nami – jako nadbagaż.
We wrześniu siedziałam na tym samym łóżku, na którym usypiałam córeczkę Przyjaciół. Trzymałam w ramionach moją córeczkę. Szliśmy nierównym brukiem uliczek na długie spacery… dzierżąc w rękach wózek, przekomarzawszy się, kto ma go prowadzić, jakby to była wygrana w lotka. Jedliśmy pizzę w naszej ulubionej rzymskiej knajpie biegając… wokół stolika, próbując nadążyć za małymi stópkami o rozmiarze 20.
Rzym jak stał tak stoi: niewiele się w nim zmieniło. W nas, dzięki jednej walizce więcej, która wreszcie tam z nami poleciała: pełnej pampersów, rampersów i słomkowego kapelusza w wersji mini… dusza zaśpiewała!