Dlaczego człowiek to gatunek z natury hedonistyczny, łowca łupów dnia pt. “pozytywne wibracje”? Bo z reguły żyjący w dżungli pułapek, drapieżników, ataków losu, niespodziewanych zakrętów, ślepych zaułków, wodospadów nieszczęść, musi walczyć o przetrwanie. Czym?
Mieczem obosiecznym: o ostrzu z moich górnych i dolnych zębów roześmianych w rękojeści szczęścia.
Kalendarz w rytmie #goodvibes
Mój miecz radości, pozytywnych poruszeń, uniesień, wzruszeń, uśmiechów jest w ruchu cały rok! Wymachuję szabelką walcząc z włażącym zewsząd i nieproszonym poligonem kłopotów, nudy, zniechęcenia, dni świstaka. Mój miecz kreśli swoje “tu byłem” czasem niepostrzeżenie, a czasem według dobrze zaplanowanego kalendarza, ułożonego w takt pozytywnych wibracji. Chodźcie! Otwieram Wam mój notesik zdarzeń szczęśliwych!
RAZ W ROKU
Muszę gdzieś wyjechać! Uwielbiam wyjazdy, podróże, urlopy. Uwielbiam zapach terminala, a jeszcze bardziej zapach wyjścia na płytę lotniska tuż po wylądowaniu w nowym miejscu. Jedni wdychają jakiś tam biały proszek. Ja nie mogę się doczekać, aby (przynajmniej raz na rok) sztachnąć się powietrzem kraju przeznaczenia. Wibruje we mnie ciekawość, zew przygody, nowości, wizja odpoczynku, wyobrażenie krajobrazów, smak specjałów kuchni nie-mojej. A co jest najbardziej w tym wszystkim pozytywne? To, że nieważne na jak wysokim poziomie podróżniczego haju jestem: tak samo potrafię się zachwycać plażą z białym piaskiem na Hawajach, co leżakowaniem pod jabłonką na wsi.
RAZ W MIESIĄCU
Muszę obejrzeć film. Żeby być szczęśliwą, muszę obejrzeć jakiś dobry, długi (co najmniej dwugodzinny), fabularny film. Nie kablówka, nie naziemna, nie jakiś tam właśnie lecący w przelocie na jakimś tam kanale. Film zaplanowany. Taki wieczór filmowy z prawdziwego zdarzenia! Na częstszemu oddawaniu się takiej rozpuście: czasu brak. Ależ ten raz, wyczekany, wytargany innym, jakże kuszącym sprawom “obowiązkowym i niecierpiącym zwłoki”, smakuje cudnie! Nawet jak film się okazuje klapą, obejrzenie go – zaliczam jako sukces osobisty. Obejrzałam film i: nie gotowałam obiadu na jutro, nie czyściłam fotelika do karmienia, nie pojechałam na zakupy, nie pisałam wpisów na bloga, nie rozmieniałam na drobne nic nieznaczących jutro wydarzeń dnia dzisiejszego, nie usypiałam godzinami naszego dziecka, nie musiałam ćwiczyć brzuszków, nie prasowałam, nie marnowałam czasu na fejsbuku, nie zasypiałam nad książką, nie wyłam mężowi w rękaw: “nic nie robimy dla siebie…”. Filmie: w kinie, w łóżku, na kanapie: dobrze, że jesteś!
RAZ W TYGODNIU
Randka time! Gdy przez resztę tygodnia jesteśmy „mamą i tatą”, to ten raz w tygodniu, przez parę godzin, główne wieczorową porą bądźmy “chłopakiem i dziewczyną”, „mężem i żoną”, Anką i Michałem… dopóki nas telefon opiekunki nie rozdzieli. Lubię wracać tam, gdzie chodziliśmy za czasów studenckich: małe kino, lody na Starowiślnej (choć to wcale nie moje ulubione), wycieczka rowerowa do Tyńca, kolacja z owocem morza na talerzu. Różne formy “być” tylko we dwoje, różna wysokość szpilek, troszkę dłuższe niż dawniej spódniczki, nieco lepsze wino od studenckich nektarów 2w1: nocnego szczęścia i porannej rozpaczy, tylko “miłość – wariatka, ta sama”!
RAZ NA DZIEŃ
Śniadanie. Zazwyczaj zamiast owsianki, występuje pod postacią kolorowych kanapek najeżonych zieloną czupryną kiełków wszelkich. Ich stylizacja zależy od tego, czy moje dziecko właśnie ucina sobie drzemkę; czy właśnie szarpie mnie za nogawkę. To pierwszy etap rozpusty. A potem kawa. Często stanowi niezliczoną ilość odgrzewany drugi etap. Dlaczego to śniadanie, a nie kolacja wibruje mi pozytywniej? Bo wieczór wibruje niedoczasem spraw zawsze nie-do-końca załatwionych. A ranek… Ranek jest obietnicą nowego, lepszego od poprzedniego dnia. A śniadanie jest jego początkiem i końcem. Końcem tej części dnia, gdy przeklęłaś już niezliczoną ilość razy, że Twój Budzik o najsłodszym spojrzeniu świata wywlókł Cię spod ciepłej kołdry o 5:30 rano. Przy śniadaniu jesteś już obudzona. Złość mija.
A Najsłodsze Spojrzenie Świata dalej nie idzie spać i nawet nie wiesz kiedy, jak w Twoim kalendarzu wymazują się wszelkie jednostki czasu. Bo Najsłodsze Spojrzenie Świata staje się jedną, kilkukilogramową, raczkującą wibracją: uroczych głosek, pierwszych słów, przestraszonych łez, zawołań przytulenia, nieporadnych prób ‘kosi-kosi’, wytrącając wszelki miecz pociech codziennych, a wręczając berło: szczęścia bycia mamą.
I wibruje nieustannie: niczym dziecięca zabawka-bączek, rozbrzmiewając możliwie najpozytywniej w maminym sercu, nawet wtedy, gdy każdy film nuży, a kiedyś za stare już nogi nie bedą chciały wspiąć się po schodkach na pokład samolotu.
Notesik zdarzeń wibrujących
Dlaczego człowiek to gatunek z natury hedonistyczny, łowca łupów dnia pt. “pozytywne wibracje”? Bo z reguły żyjący w dżungli pułapek, drapieżników, ataków losu, niespodziewanych zakrętów, ślepych zaułków, wodospadów nieszczęść, musi walczyć o przetrwanie. Czym?
Mieczem obosiecznym: o ostrzu z moich górnych i dolnych zębów roześmianych w rękojeści szczęścia.
Kalendarz w rytmie #goodvibes
Mój miecz radości, pozytywnych poruszeń, uniesień, wzruszeń, uśmiechów jest w ruchu cały rok! Wymachuję szabelką walcząc z włażącym zewsząd i nieproszonym poligonem kłopotów, nudy, zniechęcenia, dni świstaka. Mój miecz kreśli swoje “tu byłem” czasem niepostrzeżenie, a czasem według dobrze zaplanowanego kalendarza, ułożonego w takt pozytywnych wibracji. Chodźcie! Otwieram Wam mój notesik zdarzeń szczęśliwych!
RAZ W ROKU
Muszę gdzieś wyjechać! Uwielbiam wyjazdy, podróże, urlopy. Uwielbiam zapach terminala, a jeszcze bardziej zapach wyjścia na płytę lotniska tuż po wylądowaniu w nowym miejscu. Jedni wdychają jakiś tam biały proszek. Ja nie mogę się doczekać, aby (przynajmniej raz na rok) sztachnąć się powietrzem kraju przeznaczenia. Wibruje we mnie ciekawość, zew przygody, nowości, wizja odpoczynku, wyobrażenie krajobrazów, smak specjałów kuchni nie-mojej. A co jest najbardziej w tym wszystkim pozytywne? To, że nieważne na jak wysokim poziomie podróżniczego haju jestem: tak samo potrafię się zachwycać plażą z białym piaskiem na Hawajach, co leżakowaniem pod jabłonką na wsi.
RAZ W MIESIĄCU
Muszę obejrzeć film. Żeby być szczęśliwą, muszę obejrzeć jakiś dobry, długi (co najmniej dwugodzinny), fabularny film. Nie kablówka, nie naziemna, nie jakiś tam właśnie lecący w przelocie na jakimś tam kanale. Film zaplanowany. Taki wieczór filmowy z prawdziwego zdarzenia! Na częstszemu oddawaniu się takiej rozpuście: czasu brak. Ależ ten raz, wyczekany, wytargany innym, jakże kuszącym sprawom “obowiązkowym i niecierpiącym zwłoki”, smakuje cudnie! Nawet jak film się okazuje klapą, obejrzenie go – zaliczam jako sukces osobisty. Obejrzałam film i: nie gotowałam obiadu na jutro, nie czyściłam fotelika do karmienia, nie pojechałam na zakupy, nie pisałam wpisów na bloga, nie rozmieniałam na drobne nic nieznaczących jutro wydarzeń dnia dzisiejszego, nie usypiałam godzinami naszego dziecka, nie musiałam ćwiczyć brzuszków, nie prasowałam, nie marnowałam czasu na fejsbuku, nie zasypiałam nad książką, nie wyłam mężowi w rękaw: “nic nie robimy dla siebie…”. Filmie: w kinie, w łóżku, na kanapie: dobrze, że jesteś!
RAZ W TYGODNIU
Randka time! Gdy przez resztę tygodnia jesteśmy „mamą i tatą”, to ten raz w tygodniu, przez parę godzin, główne wieczorową porą bądźmy “chłopakiem i dziewczyną”, „mężem i żoną”, Anką i Michałem… dopóki nas telefon opiekunki nie rozdzieli. Lubię wracać tam, gdzie chodziliśmy za czasów studenckich: małe kino, lody na Starowiślnej (choć to wcale nie moje ulubione), wycieczka rowerowa do Tyńca, kolacja z owocem morza na talerzu. Różne formy “być” tylko we dwoje, różna wysokość szpilek, troszkę dłuższe niż dawniej spódniczki, nieco lepsze wino od studenckich nektarów 2w1: nocnego szczęścia i porannej rozpaczy, tylko “miłość – wariatka, ta sama”!
RAZ NA DZIEŃ
Śniadanie. Zazwyczaj zamiast owsianki, występuje pod postacią kolorowych kanapek najeżonych zieloną czupryną kiełków wszelkich. Ich stylizacja zależy od tego, czy moje dziecko właśnie ucina sobie drzemkę; czy właśnie szarpie mnie za nogawkę. To pierwszy etap rozpusty. A potem kawa. Często stanowi niezliczoną ilość odgrzewany drugi etap. Dlaczego to śniadanie, a nie kolacja wibruje mi pozytywniej? Bo wieczór wibruje niedoczasem spraw zawsze nie-do-końca załatwionych. A ranek… Ranek jest obietnicą nowego, lepszego od poprzedniego dnia. A śniadanie jest jego początkiem i końcem. Końcem tej części dnia, gdy przeklęłaś już niezliczoną ilość razy, że Twój Budzik o najsłodszym spojrzeniu świata wywlókł Cię spod ciepłej kołdry o 5:30 rano. Przy śniadaniu jesteś już obudzona. Złość mija.
A Najsłodsze Spojrzenie Świata dalej nie idzie spać i nawet nie wiesz kiedy, jak w Twoim kalendarzu wymazują się wszelkie jednostki czasu. Bo Najsłodsze Spojrzenie Świata staje się jedną, kilkukilogramową, raczkującą wibracją: uroczych głosek, pierwszych słów, przestraszonych łez, zawołań przytulenia, nieporadnych prób ‘kosi-kosi’, wytrącając wszelki miecz pociech codziennych, a wręczając berło: szczęścia bycia mamą.
I wibruje nieustannie: niczym dziecięca zabawka-bączek, rozbrzmiewając możliwie najpozytywniej w maminym sercu, nawet wtedy, gdy każdy film nuży, a kiedyś za stare już nogi nie bedą chciały wspiąć się po schodkach na pokład samolotu.