Z lutym, Drodzy moi jest trochę tak jak z kolejką do lekarza w publicznej przychodni… Stoisz, siedzisz, niby i ciepło i wygodnie, a do gabinetu doktora Wiosny jeszcze końca nie widać. I nagle orientujesz się, że nie tyle cierpisz na tęsknotę za receptą na lżejsze kurteczki, botki zamiast kozaków i rzodkiewkę na talerzu. Bo cierpisz na obojętność lutowych darów losu. Pojawiają się jak kolejni pacjenci: zasmarkani, zakasłani, brzydcy, przepoceni, marudzący, kłócący się w kolejce. Pojawiają się w postaci bezlitosnych minus dziesięć na termometrze za oknem; w postaci oparów śmieci, które wdychają nasze płuca w i poza domem; w postaci odsłoniętych spod śniegu psich gówien na trawnikach. Taki jest luty. Trochę średni jak na baykę przystało.
Pstryczek w nos!
Pewnie spodziewasz się, że teraz wyskoczę niczym “filip z konopi” *) z moim nomen-omen “ale, przecież mój luty był piękny, nawet w tej kolejce!” i niczym salowa z imbryczkiem soku z gumi-jagód będę Was podrywać z tej kolejki w rytmie cza-czy. Nie, moi Drodzy. Luty dosięgnął i mnie. Nie lubię czekać. Niecierpliwa ze mnie dusza. Nie lubię zimna. Nie lubię być zamknięta w domu niczym w złotej klatce, bo kilka tysięcy miejskich debili nie rozumie, że pali się węglem, nie… reklamówkami i im podobnym truchłem. Nie lubię nie mieć weny, tak jak teraz i sączyć literę po literze w obawie, czy stos tych liter będzie miał Wam coś wartościowego do przekazania.
Ale wiecie co może być bayką? To, że gdy nawet największy optymista tego świata zaczyna marudzić i stękać w tej przedwiosennej poczekalni; dostaje pstryczek w nos: od wspomnień mikrochwil, które dały mi niezłą frajdę. Nawet w lutym! I to na co najmniej trzech polach!
Moja bayka jako mama
Pasmo tych identycznych, o jakże powtarzalnych dni świstaka przecinało pasmo mini-sukcesów w większej częstotliwości niż zazwyczaj. Nie, nie moich. Ja, jako matka, niczym się nie zasłużyłam specjalnym – zupełny ze mnie przeciętniak. Za to mój niespełna 20-sto miesięczny bobas zaczął (tylko czasem!) wołać na nocnik. Nie wiadomo kiedy mała główka przysporzyła wiedzę z zakresu jedzenia samodzielnie łyżeczką (i trafiania do buzi!). Mały (nieustanny jeszcze) cycoholik nie budzi się co 3, ale co 6, a nawet co 8 godzin (juhu!). I któregoś wieczora, ot tak, wołając o pomoc w zejściu z wysokiego krzesełka wyartykułowane zostało najsłodsze, jakie mi dane było kiedykolwiek usłyszeć: “Mamuniuuu”! I tak jej zostało! I “mamuniu” od tamtej pory słyszę kilkaset razy dziennie – i tak mi się to spodobało, że za każdym razem na nie reaguję – jeszcze 😉
Moja bayka jako żona
W Tabayowie luty był naprawdę spoko, nie tylko przez Walentynki. Bo wyda Wam się to dziwne, ale udało nam się z Tabayowym spędzić kilka wieczorów tylko we dwoje – na kanapie, pod kocem, z miską niezdrowych czipsów. Zwykle nasze wieczory wyglądają tak, że jak Tabayątko zasypia, my chwytamy się zaległych obowiązków albo tylko sobie zrozumiałych przyjemności (ja – blog; on – książki). Ale w lutym, jak to w lutym daliśmy sobie luz – na wszystko i odpaliliśmy netflixowy “The Dark”. Chyba jeszcze nigdy żaden serial nas tak bardzo nie wciągnął, chyba jeszcze nigdy nie musieliśmy pauzować pełen zagadek obraz, by sobie poukładać zakamarki fabuły w głowach. Jedyna wada tego serialu? Do kolejnej serii trzeba czekać kolejny rok, a wtedy… marne szanse, że będę pamiętać z niego coś więcej niż to, że był super, że zafundował nam naprawdę romantyczno-zagadkowe wieczory i że, … nie możemy się doczekać ciągu dalszego! Jednak 🙂
Moja bayka jako blogerka
Wiecie, że za 3 tygodnie mój blog, gdyby był człowiekiem, to dmuchał by swoją pierwszą świeczkę? Wiem, czas leci! W sumie to mój blog jest człowiekiem: jest mną i jest Wami! A wiecie, co w tym miesiącu było bayką? To, że nie było żadnych tanich klikbajtów, kontrowersji, skandali, zdjęć noworodków itd., a jednak było Was ekstremalnie dużo i Was ciągle przybywa! Za co bardzo, bardzo dziękuję! 🙂 A ze mnie człowiek-bloger jest wciąż tylko jeden. I będąc jednocześnie mamą, gospodynią, kucharką, żoną i sobą… chcę być taką blogerką, która Wam się nie naprzykrza, ale która przemyca trochę radości zwykłego życia i która chce spać spokojnie, że wszyscy, którzy z tą moją radością chcą się spotkać – mają z nią po drodze. Droga ta ostatnio usłana wieloma przeszkodami – głównie zmianą polityki fejsbuka, który dramatycznie zaniżył zasięgi postów ze wszystkich fanpejdży. Dlatego, na koniec tej bayki, zamiast morału, mam do Was apel: jeśli chcecie bym nadal się napracowywała przy tym blogu nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla Was!, macie dwie możliwości:
zaznaczcie na fanpage’u Tabayka w menu “Obserwowane” opcję: “Wyświetlaj najpierw”. Wówczas, wszystko co publikuję na fejsbuku pojawi Ci się w pierwszej kolejności (publikuję przeważnie tylko raz dziennie 😉 )
nie bójcie się kliknąć w ten link: m.me/tabayka , bo jest to najlepszy dotychczas sposób jaki wymyśliłam, by wiadomość o nowym wpisie na blogu dotarła do Ciebie w pierwszej kolejności i bezpośrednio poprzez Messengera. Trzeba zaznaczyć przy tym okienko: “rozpocznij”, a potem “tak, chcę”.
PS. Jeśli wszystko, co powyżej wydaje Ci się stekiem bzdur, to mam jedną ciekawostkę z dziedziny “wiedza”! 🙂 Wiesz, że pisząc “filip z konopi” z małej litery nie popełniłam błędu? Bo w prastarym polskim języku “filip” oznaczał “zając”, zatem powiedzenie to miało oznaczać, że nie Pan Filip wyskoczył z konopi, ale… zając! Ot, taka wiadomość, którą także zaskoczył mnie… luty!
O Mamuniu! Czyli moja bayka lutowa!
Z lutym, Drodzy moi jest trochę tak jak z kolejką do lekarza w publicznej przychodni… Stoisz, siedzisz, niby i ciepło i wygodnie, a do gabinetu doktora Wiosny jeszcze końca nie widać. I nagle orientujesz się, że nie tyle cierpisz na tęsknotę za receptą na lżejsze kurteczki, botki zamiast kozaków i rzodkiewkę na talerzu. Bo cierpisz na obojętność lutowych darów losu. Pojawiają się jak kolejni pacjenci: zasmarkani, zakasłani, brzydcy, przepoceni, marudzący, kłócący się w kolejce. Pojawiają się w postaci bezlitosnych minus dziesięć na termometrze za oknem; w postaci oparów śmieci, które wdychają nasze płuca w i poza domem; w postaci odsłoniętych spod śniegu psich gówien na trawnikach. Taki jest luty. Trochę średni jak na baykę przystało.
Pstryczek w nos!
Pewnie spodziewasz się, że teraz wyskoczę niczym “filip z konopi” *) z moim nomen-omen “ale, przecież mój luty był piękny, nawet w tej kolejce!” i niczym salowa z imbryczkiem soku z gumi-jagód będę Was podrywać z tej kolejki w rytmie cza-czy. Nie, moi Drodzy. Luty dosięgnął i mnie. Nie lubię czekać. Niecierpliwa ze mnie dusza. Nie lubię zimna. Nie lubię być zamknięta w domu niczym w złotej klatce, bo kilka tysięcy miejskich debili nie rozumie, że pali się węglem, nie… reklamówkami i im podobnym truchłem. Nie lubię nie mieć weny, tak jak teraz i sączyć literę po literze w obawie, czy stos tych liter będzie miał Wam coś wartościowego do przekazania.
Ale wiecie co może być bayką? To, że gdy nawet największy optymista tego świata zaczyna marudzić i stękać w tej przedwiosennej poczekalni; dostaje pstryczek w nos: od wspomnień mikrochwil, które dały mi niezłą frajdę. Nawet w lutym! I to na co najmniej trzech polach!
Moja bayka jako mama
Pasmo tych identycznych, o jakże powtarzalnych dni świstaka przecinało pasmo mini-sukcesów w większej częstotliwości niż zazwyczaj. Nie, nie moich. Ja, jako matka, niczym się nie zasłużyłam specjalnym – zupełny ze mnie przeciętniak. Za to mój niespełna 20-sto miesięczny bobas zaczął (tylko czasem!) wołać na nocnik. Nie wiadomo kiedy mała główka przysporzyła wiedzę z zakresu jedzenia samodzielnie łyżeczką (i trafiania do buzi!). Mały (nieustanny jeszcze) cycoholik nie budzi się co 3, ale co 6, a nawet co 8 godzin (juhu!). I któregoś wieczora, ot tak, wołając o pomoc w zejściu z wysokiego krzesełka wyartykułowane zostało najsłodsze, jakie mi dane było kiedykolwiek usłyszeć: “Mamuniuuu”! I tak jej zostało! I “mamuniu” od tamtej pory słyszę kilkaset razy dziennie – i tak mi się to spodobało, że za każdym razem na nie reaguję – jeszcze 😉
Moja bayka jako żona
W Tabayowie luty był naprawdę spoko, nie tylko przez Walentynki. Bo wyda Wam się to dziwne, ale udało nam się z Tabayowym spędzić kilka wieczorów tylko we dwoje – na kanapie, pod kocem, z miską niezdrowych czipsów. Zwykle nasze wieczory wyglądają tak, że jak Tabayątko zasypia, my chwytamy się zaległych obowiązków albo tylko sobie zrozumiałych przyjemności (ja – blog; on – książki). Ale w lutym, jak to w lutym daliśmy sobie luz – na wszystko i odpaliliśmy netflixowy “The Dark”. Chyba jeszcze nigdy żaden serial nas tak bardzo nie wciągnął, chyba jeszcze nigdy nie musieliśmy pauzować pełen zagadek obraz, by sobie poukładać zakamarki fabuły w głowach. Jedyna wada tego serialu? Do kolejnej serii trzeba czekać kolejny rok, a wtedy… marne szanse, że będę pamiętać z niego coś więcej niż to, że był super, że zafundował nam naprawdę romantyczno-zagadkowe wieczory i że, … nie możemy się doczekać ciągu dalszego! Jednak 🙂
Moja bayka jako blogerka
Wiecie, że za 3 tygodnie mój blog, gdyby był człowiekiem, to dmuchał by swoją pierwszą świeczkę? Wiem, czas leci! W sumie to mój blog jest człowiekiem: jest mną i jest Wami! A wiecie, co w tym miesiącu było bayką? To, że nie było żadnych tanich klikbajtów, kontrowersji, skandali, zdjęć noworodków itd., a jednak było Was ekstremalnie dużo i Was ciągle przybywa! Za co bardzo, bardzo dziękuję! 🙂 A ze mnie człowiek-bloger jest wciąż tylko jeden. I będąc jednocześnie mamą, gospodynią, kucharką, żoną i sobą… chcę być taką blogerką, która Wam się nie naprzykrza, ale która przemyca trochę radości zwykłego życia i która chce spać spokojnie, że wszyscy, którzy z tą moją radością chcą się spotkać – mają z nią po drodze. Droga ta ostatnio usłana wieloma przeszkodami – głównie zmianą polityki fejsbuka, który dramatycznie zaniżył zasięgi postów ze wszystkich fanpejdży. Dlatego, na koniec tej bayki, zamiast morału, mam do Was apel: jeśli chcecie bym nadal się napracowywała przy tym blogu nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla Was!, macie dwie możliwości:
PS. Jeśli wszystko, co powyżej wydaje Ci się stekiem bzdur, to mam jedną ciekawostkę z dziedziny “wiedza”! 🙂 Wiesz, że pisząc “filip z konopi” z małej litery nie popełniłam błędu? Bo w prastarym polskim języku “filip” oznaczał “zając”, zatem powiedzenie to miało oznaczać, że nie Pan Filip wyskoczył z konopi, ale… zając! Ot, taka wiadomość, którą także zaskoczył mnie… luty!