Kiedyś nie znosiłam pytań: „kiedy dziecko?” z tym wścibskim akcentem na kropkę w pytajniku.
Kiedyś kopałam w ścianę, gdy deszcz i zimno pokrzyżowały moje plany.
Kiedyś kupowałam kwiaty. W supermarkecie. Po pracy.
Kiedyś kupowałam największe kartki okolicznościowe, by zmieścić w nich wypracowania życzeń.
Kiedyś grymasiłam, że budzik zadzwonił za wcześnie, pogoda za oknem nie taka i że do weekendu daleko.
Kiedyś marzyłam by mieć wyjątkowe życie, wyjątkowe szczęście i dziecko też wyjątkowe.
Kiedyś myślałam, że szczęście można kupić: w postaci fajnej kiecki, wakacji all inclusive lub robota do gotowania.
Kiedyś chciałam być idealną żoną, córką, matką ważącą słowa i nienaprzykrzającą się własnym widzimisie.
Kiedyś nie lubiłam stwierdzeń “każdy jest kowalem własnego losu”…
Kiedyś, gdy nie miałam dzieci, bywałam trochę zmęczona i czasem całkiem szczęśliwa.
Potem przejechał czołg…
Czołg wielkości malutkiego chłopczyka o czarnych koralikach, któremu nienazwana dotąd choroba wyłączyła widzialność i założyła skrzydła. I odleciał. Na drugą stronę tęczy.
A nas pozostawił w rynsztoku pretensji, niedowierzania i zdeptanych pytań bez odpowiedzi, w śladach swoich gąsienic. One teraz wyznaczają mój tor jazdy dalej.
Dziś…
Dziś nie znoszę pytania: “ile pani ma dzieci?” z tym miłym, bo nic przecież niewiedzącym uśmiechem.
Dziś, gdy pada, grzmi, śnieży, zmieniam moje plany i się nie wkurzam za długo: przecież to tylko pogoda. Szkoda na nią czasu.
Dziś jadę czasem za miasto pozbierać sama ładny bukiet. Chłonę wolność powietrza i nuty przyrody.
Dziś, z okazji mniejszej lub większej, dla najbliższych i dalszych, na białym bileciku lub szeptem do ucha, skrobnę: zdrowia.
Dziś z każdym dzień dobry ciosam nowy okrzyk “hip hip hurra”, gdy co rano zza pazuchy kołdry oglądam serial live z moim Maluszkiem gaworzącym w łóżeczku, a na drugim planie mąż parzy świeżą kawę.
Dziś modlę się tylko o jedno: żeby statystyczna normalność i codzienności zwyczajność mnie nie opuszczały.
Dziś wakacjami, robotem czy zakupami online kupuję tylko czas, który wypełni się szczęściem w wersji sauté, bez ozdobników, z “być”, nie “mieć”.
Dziś jestem sobą: z całym akompaniamentem humorów, fochów, szaleństw, emocji, wygłupów, swoim 100%.
Dziś nienawidzę zdania “widocznie tak musiało być” albo „ja bym nie dała rady”.
Dziś, mając dzieci (jedno, w wersji lotnej), jestem zawsze mega zmęczona i zawsze przeszczęśliwa!
Żałuję, że kiedyś nie żyłam tak jak dziś. Nie czekaj na czołg. Żyj dziś! Tu i teraz…
Potem przejechał czołg
Kiedyś…
Kiedyś nie znosiłam pytań: „kiedy dziecko?” z tym wścibskim akcentem na kropkę w pytajniku.
Kiedyś kopałam w ścianę, gdy deszcz i zimno pokrzyżowały moje plany.
Kiedyś kupowałam kwiaty. W supermarkecie. Po pracy.
Kiedyś kupowałam największe kartki okolicznościowe, by zmieścić w nich wypracowania życzeń.
Kiedyś grymasiłam, że budzik zadzwonił za wcześnie, pogoda za oknem nie taka i że do weekendu daleko.
Kiedyś marzyłam by mieć wyjątkowe życie, wyjątkowe szczęście i dziecko też wyjątkowe.
Kiedyś myślałam, że szczęście można kupić: w postaci fajnej kiecki, wakacji all inclusive lub robota do gotowania.
Kiedyś chciałam być idealną żoną, córką, matką ważącą słowa i nienaprzykrzającą się własnym widzimisie.
Kiedyś nie lubiłam stwierdzeń “każdy jest kowalem własnego losu”…
Kiedyś, gdy nie miałam dzieci, bywałam trochę zmęczona i czasem całkiem szczęśliwa.
Potem przejechał czołg…
Czołg wielkości malutkiego chłopczyka o czarnych koralikach, któremu nienazwana dotąd choroba wyłączyła widzialność i założyła skrzydła. I odleciał. Na drugą stronę tęczy.
A nas pozostawił w rynsztoku pretensji, niedowierzania i zdeptanych pytań bez odpowiedzi, w śladach swoich gąsienic. One teraz wyznaczają mój tor jazdy dalej.
Dziś…
Dziś nie znoszę pytania: “ile pani ma dzieci?” z tym miłym, bo nic przecież niewiedzącym uśmiechem.
Dziś, gdy pada, grzmi, śnieży, zmieniam moje plany i się nie wkurzam za długo: przecież to tylko pogoda. Szkoda na nią czasu.
Dziś jadę czasem za miasto pozbierać sama ładny bukiet. Chłonę wolność powietrza i nuty przyrody.
Dziś, z okazji mniejszej lub większej, dla najbliższych i dalszych, na białym bileciku lub szeptem do ucha, skrobnę: zdrowia.
Dziś z każdym dzień dobry ciosam nowy okrzyk “hip hip hurra”, gdy co rano zza pazuchy kołdry oglądam serial live z moim Maluszkiem gaworzącym w łóżeczku, a na drugim planie mąż parzy świeżą kawę.
Dziś modlę się tylko o jedno: żeby statystyczna normalność i codzienności zwyczajność mnie nie opuszczały.
Dziś wakacjami, robotem czy zakupami online kupuję tylko czas, który wypełni się szczęściem w wersji sauté, bez ozdobników, z “być”, nie “mieć”.
Dziś jestem sobą: z całym akompaniamentem humorów, fochów, szaleństw, emocji, wygłupów, swoim 100%.
Dziś nienawidzę zdania “widocznie tak musiało być” albo „ja bym nie dała rady”.
Dziś, mając dzieci (jedno, w wersji lotnej), jestem zawsze mega zmęczona i zawsze przeszczęśliwa!
Żałuję, że kiedyś nie żyłam tak jak dziś. Nie czekaj na czołg. Żyj dziś! Tu i teraz…