Żyję w świecie, w którym spece od psychologii potrafią ocenić moją osobowość po tym, którą kabinę wybiorę w publicznej toalecie.
Żyję w świecie…
Żyję w świecie, w którym najcenniejszym jest tyłek aktorki albo nogi piłkarza, a nie głowa naprawdę mądrych ludzi.
Żyję w świecie, w którym oceniają to, co na siebie włożę, a nie to, co mówię.
Żyję w świecie, w którym kupuje się puste pudełka po butach Luis Vuitton, żeby zdobiły tło do chętniej klikanych zdjęć w internecie.
Żyję w świecie, w którym status społeczny określają oznaczenia metek ze zdjęć na instagramie, a nie oznaczenia ilości lat ciężkiej, sumiennej pracy.
Żyję w świecie, w którym na pokaz jest jedynie owsianka z pióropuszem owoców i wakacje w Indonezji; a mielony z marchewką i piknik na ogródku to gorszy sort… ukrytego lansu.
Żyję w świecie, w którym gorszy karmienie piersią, a nie zniesmaczają małoletnie “leśniczanki” na skraju dróg.
Żyję w świecie, w którym marketing lansuje dziecięce niezdrowe nosidełka-wisiadła nieświadomym rodzicom, a producenci żywności w pseudozdrową żywność pompują tony najtańszego cukru.
Żyję w świecie, w którym matka matce wilkiem; sąsiad sąsiadowi zieleńszą trawę wypomina; a znajomości podtrzymuje jedynie facebook.
Żyję w domu…
Żyję w domu, w którym jemy jajecznicę. Bez kiełków i tofu. Na maśle.
Żyję w domu, w którym rządzą nadpalone, pastelowe świece. Zamiast metalu i szkła.
Żyję w domu, w którym na dobranoc i na dzień dobry daje się sobie buzi. Nawet pogniewane buzi.
Żyję w domu, w którym szafa jest pełna niesparowanych skarpetek; a łóżko pełne… okruchów.
Żyję w domu, w którym rzadko się robi selfie w lustrze, bo na jego szybie odbijają się odciski małych łapek.
Żyję w domu, w którym chodzi się w dresie, je na obiad kiełbasę z patelni i czyta dziecięce książeczki w ramach „gorączki sobotniej nocy”.
Żyję w domu, który wybudowałam dokładnie 8 lat temu. Fundamentem było „tak” ściśnięte za gardło emocjami i złotą stułą za dłonie. Legarem – złoty krążek.
Żyję w domu, który ma męskie, silne ramiona, ogarniętą głowę i damską szyję.
Żyję w domu z Facetem, z którym mogę konie kraść, różaniec odmawiać i góry przenosić.
Żyję w domu z Przyjacielem, z którym płaczę ze śmiechu i z rozpaczy – nigdy nie zakrywając twarzy.
Żyję w domu z całym moim Światem – który w siebie wierzy bardziej niż Elon Musk w podbicie Marsa.
A cała reszta? To ziemski, paranormalny kosmos, w którym czasem najlepiej… lewitować.
PS. Zdjęcia do tego, jakże bliskiego mi, wpisu powstały za sprawą cudownej sesji z Mariola Ślusarz Fotografia.A decyduję się tu pokazać (chyba wreszcie po raz pierwszy) całe moje Tabayowo z trzech powodów: na pamiątkę, na rocznicowy prezent i na własne opamiętanie…, gdy świat znów będzie sprowadzał mój Dom do parteru.
Żyję w domu gorszego sortu?
Żyję w świecie, w którym spece od psychologii potrafią ocenić moją osobowość po tym, którą kabinę wybiorę w publicznej toalecie.
Żyję w świecie…
Żyję w świecie, w którym najcenniejszym jest tyłek aktorki albo nogi piłkarza, a nie głowa naprawdę mądrych ludzi.
Żyję w świecie, w którym oceniają to, co na siebie włożę, a nie to, co mówię.
Żyję w świecie, w którym kupuje się puste pudełka po butach Luis Vuitton, żeby zdobiły tło do chętniej klikanych zdjęć w internecie.
Żyję w świecie, w którym status społeczny określają oznaczenia metek ze zdjęć na instagramie, a nie oznaczenia ilości lat ciężkiej, sumiennej pracy.
Żyję w świecie, w którym na pokaz jest jedynie owsianka z pióropuszem owoców i wakacje w Indonezji; a mielony z marchewką i piknik na ogródku to gorszy sort… ukrytego lansu.
Żyję w świecie, w którym gorszy karmienie piersią, a nie zniesmaczają małoletnie “leśniczanki” na skraju dróg.
Żyję w świecie, w którym marketing lansuje dziecięce niezdrowe nosidełka-wisiadła nieświadomym rodzicom, a producenci żywności w pseudozdrową żywność pompują tony najtańszego cukru.
Żyję w świecie, w którym matka matce wilkiem; sąsiad sąsiadowi zieleńszą trawę wypomina; a znajomości podtrzymuje jedynie facebook.
Żyję w domu…
Żyję w domu, w którym jemy jajecznicę. Bez kiełków i tofu. Na maśle.
Żyję w domu, w którym rządzą nadpalone, pastelowe świece. Zamiast metalu i szkła.
Żyję w domu, w którym na dobranoc i na dzień dobry daje się sobie buzi. Nawet pogniewane buzi.
Żyję w domu, w którym szafa jest pełna niesparowanych skarpetek; a łóżko pełne… okruchów.
Żyję w domu, w którym rzadko się robi selfie w lustrze, bo na jego szybie odbijają się odciski małych łapek.
Żyję w domu, który mógłby nie istnieć już miesiąc po ślubie.
Żyję w domu, w którym głośno i bez zażenowania się mówi, że będziemy mieć co najmniej trójkę dzieci: w tym jedno na zawsze niewidzialne.
Żyję w domu, w którym chodzi się w dresie, je na obiad kiełbasę z patelni i czyta dziecięce książeczki w ramach „gorączki sobotniej nocy”.
Żyję w domu, który wybudowałam dokładnie 8 lat temu. Fundamentem było „tak” ściśnięte za gardło emocjami i złotą stułą za dłonie. Legarem – złoty krążek.
Żyję w domu, który ma męskie, silne ramiona, ogarniętą głowę i damską szyję.
Żyję w domu z Facetem, z którym mogę konie kraść, różaniec odmawiać i góry przenosić.
Żyję w domu z Przyjacielem, z którym płaczę ze śmiechu i z rozpaczy – nigdy nie zakrywając twarzy.
Żyję w domu z całym moim Światem – który w siebie wierzy bardziej niż Elon Musk w podbicie Marsa.
A cała reszta? To ziemski, paranormalny kosmos, w którym czasem najlepiej… lewitować.
PS. Zdjęcia do tego, jakże bliskiego mi, wpisu powstały za sprawą cudownej sesji z Mariola Ślusarz Fotografia. A decyduję się tu pokazać (chyba wreszcie po raz pierwszy) całe moje Tabayowo z trzech powodów: na pamiątkę, na rocznicowy prezent i na własne opamiętanie…, gdy świat znów będzie sprowadzał mój Dom do parteru.