Wszyscy myślą już o Dniu Ojca: opowiadają nam na ten temat piękne felietony, pojawiają się czułe grafiki pełne ojcowskiego testosteronu, podsyłają się nawzajem pomysły na prezent. I taki „prezent” sprawiono ostatnio jednemu z ojców. Prezent, który był wątpliwie udany. I to najdelikatniejsze z określeń jakie przychodzą mi do głowy. Prezent, który lepiej, żeby nie zaistniał. Prezent, który zabolał najmocniej. Bo trafił prosto w serce. Prezentem był durny mem: prosty w wyglądzie, za to prostacki, a raczej grubo poniżej pasa w przekazie. A właścicielem serca: Filip Chajzer. Nikomu niewadzący, pozytywny w swej naturze celebryta. Ale w zaistniałym kontekście, to przede wszystkim ojciec, który stracił swojego syna.
Gównoburza na scrollowanym
Wiele przelatuje nam na facebookowym scrollowaniu małych i większych gównoburz Internetu: kto komu coś zrobił, powiedział, skomentował… Na trzeźwo lub pod wpływem… whiskey, gorszego dnia lub kłótni z mężem. Przewijam, wolę się nie zagłębiać, zapominam. Jednak to świństwo dotknęło mnie szczególnie. Dlaczego? Bo łączy nas jedna wielka wspólna strata: strata własnego, jedynego (wówczas), najukochańszego dziecka. A i tak nie potrafię sobie wyobrazić, co Filip czuł wtedy, gdy odebrał ten telefon „nie do zapomnienia”, który informował, że już nic nigdy w życiu nie będzie tak samo…
Chajzera syn był zdrowy
Nasz synek był śmiertelnie chory. Odchodził od nas kilkakrotnie. Nasza żałoba nie zaczęła się po jego śmierci, ale trwała dużo długo wcześniej: od momentu, gdy dowiedzieliśmy się, że każdy nasz wspólny wieczór może okazać się tym ostatnim… Gdy odchodził, byliśmy obok i trzymaliśmy go za rączkę. A gdy odszedł, w nieskończonej otchłani bólu i tęsknoty, pomagało naiwne, ale skuteczne pocieszenie: „przynajmniej już nie cierpi”. Filipa syn był zdrowy. Całe życie i miliony wieczorów stało przed nimi otworem. Zginął nagle. Bez żadnego uprzedzenia. Filipa tam nie było. Mogę sobie tylko wyobrazić skalę cierpienia obojga rodziców, jaka nastąpiła później. Mogę sobie ją nawet podwoić z uwagi na to, że na to cierpienie nie patrzyli tylko najbliżsi. Patrzył przecież cały anonimowy świat na nieanonimową tragedię. Bo celebryty. I ojca.
Wiem co czujesz?
Stąd też pytam: czemu ja sobie potrafię to wyobrazić…? A czemu ktoś ma w ogóle pomysł i czelność (i to nie po raz pierwszy) z tego zakpić? I tę kpinę wraz z akompaniamentem nieskończonej własnej głupoty obwieścić światu na fanpage’u, na którego zdjęciu powiewa biało-czerwona flaga?
Gównoburza to modne ostatnio słowo na jakże modne zjawisko Internetu. Ale słowo niewystarczające. Bo niewystarczająco oddaje sedno tego, co w sobie mieści: to nie gówno. To szambo ludzkiej głupoty, zawiści, frustracji, nudy? To nie burza, to wojna na otwartym polu wirtualnego świata.
Wirtualna wojna mamusiek
Internet to cudowny wynalazek: łączy ludzi, zaszczepia idee, inspiruje, daje spełnienie, pieniądze, oszczędza (i zabiera też) czas.
Ale nawet jako wireless, jego kabel ma dwa końce: po jego drugiej stronie toczy się zaciekła, niekończąca się, liczna w ofiary wojna polsko-polska. Wyciągają na niej różne działa. Jest cała masa granatów, od których roi się np. w mnóstwie mamusiowych grup, gdy to jedna kobitka nie przemyśli za bardzo swojego pytania, albo śmie obwieścić innym „mamom, które wiedzą lepiej” jakąś sobie tylko znaną metodę wychowawczą. Są małe lub większe działa armatnie, które np. strzelały ostatnio falą jadu (i chyba zazdrości) w płaski, poporodowy brzuch Anny Lewandowskiej. Jest wreszcie i broń atomowa, której ofiarą padł właśnie Filip Chajzer: razi masowo, znienacka, nawet bez poprzedzającego świstu, strzału, huku. Zwala z nóg, powoduje natychmiastową śmierć: śmierć wiary w normalność, śmierć spokoju po burzy, śmierć zaufania w tych, co po drugiej stronie kabla. I ta broń masowego, wirtualnego i anonimowego rażenia nie potrzebuje testów, laboratoriów i uczonych. Wręcz przeciwnie. Wystarczy mierny idiota i jego jeden mem. Napis i fotka. I enter.
Enter!
Jak to zawsze na wojnie, powstaje pytanie: ile jeszcze ofiar, by wygrać mógł ktoś? Wprost proporcjonalnie zwiększa się liczba wylogowanych i zniesmaczonych oraz odważnych fanatyków internetowej wolności i niby anonimowości. Chciałabym ten wpis zakończyć jakąś złotą puentą, morałem, rozejmem, radą złotego środka. Ale w szambie wentylu brak. Ale nieśmiało (i może naiwnie) wydaje mi się, że tę wojnę wygra tylko jeden. Ten, kto zanim stworzy o jeden komentarz, post, mem za dużo, pomyśli o czymś takim jak obecność, uczucia i odczucia swojego adresata po drugiej stronie bezprzewodowego sznura.
I zamiast komendy: „cel, pal!”, chciałoby się krzyknąć: „Internecie! Stul pysk. I swój enter!”.
Internecie! Stul pysk!
Wszyscy myślą już o Dniu Ojca: opowiadają nam na ten temat piękne felietony, pojawiają się czułe grafiki pełne ojcowskiego testosteronu, podsyłają się nawzajem pomysły na prezent. I taki „prezent” sprawiono ostatnio jednemu z ojców. Prezent, który był wątpliwie udany. I to najdelikatniejsze z określeń jakie przychodzą mi do głowy. Prezent, który lepiej, żeby nie zaistniał. Prezent, który zabolał najmocniej. Bo trafił prosto w serce. Prezentem był durny mem: prosty w wyglądzie, za to prostacki, a raczej grubo poniżej pasa w przekazie. A właścicielem serca: Filip Chajzer. Nikomu niewadzący, pozytywny w swej naturze celebryta. Ale w zaistniałym kontekście, to przede wszystkim ojciec, który stracił swojego syna.
Gównoburza na scrollowanym
Wiele przelatuje nam na facebookowym scrollowaniu małych i większych gównoburz Internetu: kto komu coś zrobił, powiedział, skomentował… Na trzeźwo lub pod wpływem… whiskey, gorszego dnia lub kłótni z mężem. Przewijam, wolę się nie zagłębiać, zapominam. Jednak to świństwo dotknęło mnie szczególnie. Dlaczego? Bo łączy nas jedna wielka wspólna strata: strata własnego, jedynego (wówczas), najukochańszego dziecka. A i tak nie potrafię sobie wyobrazić, co Filip czuł wtedy, gdy odebrał ten telefon „nie do zapomnienia”, który informował, że już nic nigdy w życiu nie będzie tak samo…
Chajzera syn był zdrowy
Nasz synek był śmiertelnie chory. Odchodził od nas kilkakrotnie. Nasza żałoba nie zaczęła się po jego śmierci, ale trwała dużo długo wcześniej: od momentu, gdy dowiedzieliśmy się, że każdy nasz wspólny wieczór może okazać się tym ostatnim… Gdy odchodził, byliśmy obok i trzymaliśmy go za rączkę. A gdy odszedł, w nieskończonej otchłani bólu i tęsknoty, pomagało naiwne, ale skuteczne pocieszenie: „przynajmniej już nie cierpi”. Filipa syn był zdrowy. Całe życie i miliony wieczorów stało przed nimi otworem. Zginął nagle. Bez żadnego uprzedzenia. Filipa tam nie było. Mogę sobie tylko wyobrazić skalę cierpienia obojga rodziców, jaka nastąpiła później. Mogę sobie ją nawet podwoić z uwagi na to, że na to cierpienie nie patrzyli tylko najbliżsi. Patrzył przecież cały anonimowy świat na nieanonimową tragedię. Bo celebryty. I ojca.
Wiem co czujesz?
Stąd też pytam: czemu ja sobie potrafię to wyobrazić…? A czemu ktoś ma w ogóle pomysł i czelność (i to nie po raz pierwszy) z tego zakpić? I tę kpinę wraz z akompaniamentem nieskończonej własnej głupoty obwieścić światu na fanpage’u, na którego zdjęciu powiewa biało-czerwona flaga?
Gównoburza to modne ostatnio słowo na jakże modne zjawisko Internetu. Ale słowo niewystarczające. Bo niewystarczająco oddaje sedno tego, co w sobie mieści: to nie gówno. To szambo ludzkiej głupoty, zawiści, frustracji, nudy? To nie burza, to wojna na otwartym polu wirtualnego świata.
Wirtualna wojna mamusiek
Internet to cudowny wynalazek: łączy ludzi, zaszczepia idee, inspiruje, daje spełnienie, pieniądze, oszczędza (i zabiera też) czas.
Ale nawet jako wireless, jego kabel ma dwa końce: po jego drugiej stronie toczy się zaciekła, niekończąca się, liczna w ofiary wojna polsko-polska. Wyciągają na niej różne działa. Jest cała masa granatów, od których roi się np. w mnóstwie mamusiowych grup, gdy to jedna kobitka nie przemyśli za bardzo swojego pytania, albo śmie obwieścić innym „mamom, które wiedzą lepiej” jakąś sobie tylko znaną metodę wychowawczą. Są małe lub większe działa armatnie, które np. strzelały ostatnio falą jadu (i chyba zazdrości) w płaski, poporodowy brzuch Anny Lewandowskiej. Jest wreszcie i broń atomowa, której ofiarą padł właśnie Filip Chajzer: razi masowo, znienacka, nawet bez poprzedzającego świstu, strzału, huku. Zwala z nóg, powoduje natychmiastową śmierć: śmierć wiary w normalność, śmierć spokoju po burzy, śmierć zaufania w tych, co po drugiej stronie kabla. I ta broń masowego, wirtualnego i anonimowego rażenia nie potrzebuje testów, laboratoriów i uczonych. Wręcz przeciwnie. Wystarczy mierny idiota i jego jeden mem. Napis i fotka. I enter.
Enter!
Jak to zawsze na wojnie, powstaje pytanie: ile jeszcze ofiar, by wygrać mógł ktoś? Wprost proporcjonalnie zwiększa się liczba wylogowanych i zniesmaczonych oraz odważnych fanatyków internetowej wolności i niby anonimowości. Chciałabym ten wpis zakończyć jakąś złotą puentą, morałem, rozejmem, radą złotego środka. Ale w szambie wentylu brak. Ale nieśmiało (i może naiwnie) wydaje mi się, że tę wojnę wygra tylko jeden. Ten, kto zanim stworzy o jeden komentarz, post, mem za dużo, pomyśli o czymś takim jak obecność, uczucia i odczucia swojego adresata po drugiej stronie bezprzewodowego sznura.
I zamiast komendy: „cel, pal!”, chciałoby się krzyknąć: „Internecie! Stul pysk. I swój enter!”.