Wiecie, po kilku dobrych miesiącach blogowania dochodzę do jednego wniosku: muszę pilne skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą. Obserwuję u siebie poważne skutki uboczne. Wszystkie. I gdybym mogła wrócić się do początku drogi – zanim wpisałam w wyszukiwarkę wujka Google’a: „jak zacząć pisać bloga”, ktoś życzliwy powinen puknąć mnie w ten pełen kolorowych myśli łeb i ostrzec: zanim zaczniesz blogować, przeczytaj ulotkę. No to teraz, popełniając właśnie wpis, którego miało nie być (przecież remont w domu w pełni), rozłożona z moim laptopem gdzieś pomiędzy kupką śrubek, a kupką prania, w międzyczasie przewijając tę najprawdziwszą kupkę, czytam tę ulotkę – punkt po punkcie! Zapowiada się ciekawie…
silnie uzależnia
Jeśli wyobrażacie sobie mnie piszącą każdy wpis w zaciszu własnej sypialni, gdzieś w wygodnym fotelu, sącząc herbatkę z cytrynką i sącząc myśl po myśli ubierając ją w litery – muszę Was rozczarować. Większość moich wpisów powstaje: w samochodzie – modlę się o korki; w tramwaju – wybieram okrężne trasy; podczas kąpieli Neli – tata ma przykazane dłużej śpiewać albo lać wodę (dosłownie i w przenośni), późno w nocy – walcząc ze snem, gotując – bazgrząc łyżką w garnku i palcem w notatniku telefonowym.
A bardziej obrazowo, na przykład dziś wyglądało to tak:
– Kochanie, poprzenosimy wieczorem książki do regału, dobrze?
– Dobrze. A potem muszę napisać wpis.
– Ale przecież nic się nie stanie, jak nie dasz. Pewnie nie wszyscy jeszcze przeczytali ten ostatni.
– To nic, ale obiecałam sobie pisać regularnie.
– Jak chcesz. Ale teraz podaj mi tamten gwoździk – prosi stojąc na drabinie.
– Zaraz, zaraz – już kończę – jeszcze dwie linijki i już…
wprowadza w stan euforii
Znam tę radość, gdy moja córeczka chichocze i pokazuje wszystkim, że jest jej z nami dobrze. Znam tę radość, gdy ktoś bliski mówi ci, że wyzdrowiał. Znam tę radość, gdy mąż zaprasza niespodziewanie na jakąś fajną kolację. Znam tę radość, gdy szef Cię chwali i w nagrodę wręcza awans. Dopiero poznaję tę radość, którą sobie od początku sama wypracowałam – od pierwszego like’a na fanpage’u, od pierwszego serduszka na instagramie, od pierwszego akapitu mojego debiutu na blogu. Wszystko sama. Tak jak chciałam. Ten blog: każda postawiona tu literka, kolor, dodatek, zdjęcie stoją tu dzięki mojej decyzji – i tylko mojej. To część tego stanu euforii. Kolejną wypełnia Wasza strona: nic nie cieszy tak bardzo jak reakcje moich czytelników, komentarze, popularność wpisu, pierwsze nieśmiałe propozycje współpracy, które blogowi – gdzie ja „sterem, żaglem i okrętem” – mówią: płyniemy! Dziękuję! 🙂
powoduje stany depresyjne
Bo we wszelkich poradnikach „jak zacząć pisać bloga” nie pisali o jednej zasadniczej rzeczy: blogerowi kłody pod nogi. Co z tego, że pisze. Co z tego, że ma czytelników. Co z tego, że pisze ponoć całkiem nieźle. Jak tu ciągle głową w mur… W mur fejsbuka, który przecież tnie zasięgi: tak – to zdanie to prawdziwa mantra w każdym domu blogera! Skoro mój post dociera do 2-3% fanów mojej strony, to może dotrzeć do reszty ciut ciut podpłacając promocję? Ale zaraz, skoro ja nie zarabiam i mój blog jeszcze nie zarabia: to szkoda uszczuplać świnkę-skarbonkę na korzyść i tak wystarczająco bogatej już Kalifornii. Zatem próbujesz obejść sposobem: założę newsletter – myślisz. I to robisz. Sposób dobry, tylko… czemu część osób musi grzebać w folderze spam. A jak kiedyś zapomną? Nie przeczytają. No to promujesz wpis w grupach – zawsze się może ktoś znajdzie, kto się zaciekawi tematyką. Promujesz i dostajesz bana – Ty spamerze-blogerze przebrzydły. I jakby się człowiek nie starał – tylko czytelnicy mogą blogera uratować! Bo inaczej – żyletki! 🙂
powoduje rozdwojenie jaźni
Usypiam Nelę i wymyślam wpis. Prowadzę dialog z mężem i odpisuję na komentarze na fb (tak, on tego nienawidzi!). Czytam gazetę – co kilka stron znajduję inspirację na wpis. Czytam książkę – coraz rzadziej, bo czasu brak… Układam w regale te cholerne książki i układam w punktach ten akapit.
powoduje uczucie mdłości i wymioty
Głównie u tych, którzy ciągle słyszą: „nie, nie mam czasu się zabrać za nowe zajęcie, mam bloga”, „przyjdę jutro, bo dziś muszę napisać wpis”, „mój blog jest super ważny”, „codziennie piszę”, „bloguję”. I nie rozumieją. Bloger? Kto to taki…?
leczy
I to długofalowo: z poczucia „tylko siedzenia w domu”. Dlaczego bloguję? – pytają. Żeby przed samym sobą nie być tylko mamą. I tylko żoną. Żeby się rozwijać jak nigdy dotąd – zgłębiając tajniki marketingu internetowego, storytellingu, copywritingu, targetowania grup na facebooku, obróbek w kilku różnych programach graficznych. Żeby poznawać nowych, cudownych ludzi – innych, bliskich mojej wrażliwości blogerów i Was: moich czytelników – pełnych po brzegi niesamowicie pozytywnych emocji i inspirujących do życia historii. Zanim zaczęłam pisać bloga, nie było wieczora bez łez i narzekania na puste, ciągle takie same dni; co kilka dni powstawały coraz to nowe i surrealistyczne mapy myśli i plany na życie; frustracja osiągała maksimum, bo… ja nie potrafię się nudzić. Odkąd bloguję – są coraz rzadsze wieczory z filmem, książką czy serialem. Ale nie ma łez.
Tymczasem, postawiwszy już tę diagnozę wszelkich skutków ubocznych, które wkradły się do mojej głowy wraz z wiedzą „jak zacząć pisać bloga”, w poszukiwaniu klucza imbusowego, by dokręcić kolejny regał: po prostu MUSIAŁAM napisać ten wpis. A na dzisiejszym spacerze po prostu MUSIAŁAM poprosić męża o kilka codziennie-jesiennych fotek. A na pytanie, które codziennie sobie zadaję przed lustrem: po co Ci było zostawać tym blogerem? Mam tylko jedną odpowiedź: po prostu MUSIAŁAM.
Zanim zaczniesz blogować… skonsultuj się z lekarzem!
Wiecie, po kilku dobrych miesiącach blogowania dochodzę do jednego wniosku: muszę pilne skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą. Obserwuję u siebie poważne skutki uboczne. Wszystkie. I gdybym mogła wrócić się do początku drogi – zanim wpisałam w wyszukiwarkę wujka Google’a: „jak zacząć pisać bloga”, ktoś życzliwy powinen puknąć mnie w ten pełen kolorowych myśli łeb i ostrzec: zanim zaczniesz blogować, przeczytaj ulotkę. No to teraz, popełniając właśnie wpis, którego miało nie być (przecież remont w domu w pełni), rozłożona z moim laptopem gdzieś pomiędzy kupką śrubek, a kupką prania, w międzyczasie przewijając tę najprawdziwszą kupkę, czytam tę ulotkę – punkt po punkcie! Zapowiada się ciekawie…
silnie uzależnia
Jeśli wyobrażacie sobie mnie piszącą każdy wpis w zaciszu własnej sypialni, gdzieś w wygodnym fotelu, sącząc herbatkę z cytrynką i sącząc myśl po myśli ubierając ją w litery – muszę Was rozczarować. Większość moich wpisów powstaje: w samochodzie – modlę się o korki; w tramwaju – wybieram okrężne trasy; podczas kąpieli Neli – tata ma przykazane dłużej śpiewać albo lać wodę (dosłownie i w przenośni), późno w nocy – walcząc ze snem, gotując – bazgrząc łyżką w garnku i palcem w notatniku telefonowym.
A bardziej obrazowo, na przykład dziś wyglądało to tak:
– Kochanie, poprzenosimy wieczorem książki do regału, dobrze?
– Dobrze. A potem muszę napisać wpis.
– Ale przecież nic się nie stanie, jak nie dasz. Pewnie nie wszyscy jeszcze przeczytali ten ostatni.
– To nic, ale obiecałam sobie pisać regularnie.
– Jak chcesz. Ale teraz podaj mi tamten gwoździk – prosi stojąc na drabinie.
– Zaraz, zaraz – już kończę – jeszcze dwie linijki i już…
wprowadza w stan euforii
Znam tę radość, gdy moja córeczka chichocze i pokazuje wszystkim, że jest jej z nami dobrze. Znam tę radość, gdy ktoś bliski mówi ci, że wyzdrowiał. Znam tę radość, gdy mąż zaprasza niespodziewanie na jakąś fajną kolację. Znam tę radość, gdy szef Cię chwali i w nagrodę wręcza awans. Dopiero poznaję tę radość, którą sobie od początku sama wypracowałam – od pierwszego like’a na fanpage’u, od pierwszego serduszka na instagramie, od pierwszego akapitu mojego debiutu na blogu. Wszystko sama. Tak jak chciałam. Ten blog: każda postawiona tu literka, kolor, dodatek, zdjęcie stoją tu dzięki mojej decyzji – i tylko mojej. To część tego stanu euforii. Kolejną wypełnia Wasza strona: nic nie cieszy tak bardzo jak reakcje moich czytelników, komentarze, popularność wpisu, pierwsze nieśmiałe propozycje współpracy, które blogowi – gdzie ja „sterem, żaglem i okrętem” – mówią: płyniemy! Dziękuję! 🙂
powoduje stany depresyjne
Bo we wszelkich poradnikach „jak zacząć pisać bloga” nie pisali o jednej zasadniczej rzeczy: blogerowi kłody pod nogi. Co z tego, że pisze. Co z tego, że ma czytelników. Co z tego, że pisze ponoć całkiem nieźle. Jak tu ciągle głową w mur… W mur fejsbuka, który przecież tnie zasięgi: tak – to zdanie to prawdziwa mantra w każdym domu blogera! Skoro mój post dociera do 2-3% fanów mojej strony, to może dotrzeć do reszty ciut ciut podpłacając promocję? Ale zaraz, skoro ja nie zarabiam i mój blog jeszcze nie zarabia: to szkoda uszczuplać świnkę-skarbonkę na korzyść i tak wystarczająco bogatej już Kalifornii. Zatem próbujesz obejść sposobem: założę newsletter – myślisz. I to robisz. Sposób dobry, tylko… czemu część osób musi grzebać w folderze spam. A jak kiedyś zapomną? Nie przeczytają. No to promujesz wpis w grupach – zawsze się może ktoś znajdzie, kto się zaciekawi tematyką. Promujesz i dostajesz bana – Ty spamerze-blogerze przebrzydły. I jakby się człowiek nie starał – tylko czytelnicy mogą blogera uratować! Bo inaczej – żyletki! 🙂
powoduje rozdwojenie jaźni
Usypiam Nelę i wymyślam wpis. Prowadzę dialog z mężem i odpisuję na komentarze na fb (tak, on tego nienawidzi!). Czytam gazetę – co kilka stron znajduję inspirację na wpis. Czytam książkę – coraz rzadziej, bo czasu brak… Układam w regale te cholerne książki i układam w punktach ten akapit.
powoduje uczucie mdłości i wymioty
Głównie u tych, którzy ciągle słyszą: „nie, nie mam czasu się zabrać za nowe zajęcie, mam bloga”, „przyjdę jutro, bo dziś muszę napisać wpis”, „mój blog jest super ważny”, „codziennie piszę”, „bloguję”. I nie rozumieją. Bloger? Kto to taki…?
leczy
I to długofalowo: z poczucia „tylko siedzenia w domu”. Dlaczego bloguję? – pytają. Żeby przed samym sobą nie być tylko mamą. I tylko żoną. Żeby się rozwijać jak nigdy dotąd – zgłębiając tajniki marketingu internetowego, storytellingu, copywritingu, targetowania grup na facebooku, obróbek w kilku różnych programach graficznych. Żeby poznawać nowych, cudownych ludzi – innych, bliskich mojej wrażliwości blogerów i Was: moich czytelników – pełnych po brzegi niesamowicie pozytywnych emocji i inspirujących do życia historii. Zanim zaczęłam pisać bloga, nie było wieczora bez łez i narzekania na puste, ciągle takie same dni; co kilka dni powstawały coraz to nowe i surrealistyczne mapy myśli i plany na życie; frustracja osiągała maksimum, bo… ja nie potrafię się nudzić. Odkąd bloguję – są coraz rzadsze wieczory z filmem, książką czy serialem. Ale nie ma łez.
Tymczasem, postawiwszy już tę diagnozę wszelkich skutków ubocznych, które wkradły się do mojej głowy wraz z wiedzą „jak zacząć pisać bloga”, w poszukiwaniu klucza imbusowego, by dokręcić kolejny regał: po prostu MUSIAŁAM napisać ten wpis. A na dzisiejszym spacerze po prostu MUSIAŁAM poprosić męża o kilka codziennie-jesiennych fotek. A na pytanie, które codziennie sobie zadaję przed lustrem: po co Ci było zostawać tym blogerem? Mam tylko jedną odpowiedź: po prostu MUSIAŁAM.