Rzymianie się pomylili. Ich kalendarz musiał powstawać pod wpływem co najmniej… dobrej jakości środków odurzających. No bo kto przy zdrowych zmysłach ustala Nowy Rok pierwszego stycznia?! Pierwszego stycznia…, kiedy choinka i wszystkie poświąteczne błyskotki już zdążyły się zakurzyć i bardziej zawadzają niż cieszą; kiedy śnieg zamiast w bałwanie, poniewiera się w przedpokoju w postaci kałuży; kiedy „wyzwanie bikini” jawi się jako hiper odległa mara senna. A postanowienia noworoczne? Umierają. Śmiercią nawet nie męczeńską, bo zbyt długo nie cierpiały. Umierają tragicznie, szybko, samotnie, w naszych głowach, pod naszymi kocami, w naszych agendach zatracenia.
Postanowienia noworoczne umierają
Średnio tydzień po Nowym Roku sprawdzam (oczywiście, że co roku! :-P) jak się mają moje obiecanki – postanowienia noworoczne, podejmowane zawsze tak samo na serio, zawsze z pełną przekonania miną, gdy wznoszę lampkę szampana, a fajerwerki wydudniają na niebie północ. I co wówczas widzę? Zastanawiają się poczciwie, przestraszone, wyszydzone, znerwicowane, czy już się zapaść pod ziemię, czy jeszcze dygotać na bruku otoczone przez zimę złą. Moje „w tym roku schudnę 5 kilo”, „rzucam fajki”, „nie oglądam więcej seriali”, „chodzę wcześniej spać”, „jem więcej owoców, warzyw i ryb”, „nie krzyczę na moje dziecko” szybko uczą się własnego sarkazmu i w końcu turlają się wokół własnej osi radośnie płacząc ze śmiechu.
Od zarania moich dziejów, kiedy to ktoś powiedział/kazał/poradził (nie pamiętam) wymyślić sobie jakieś sylwestrowo-noworoczne postanowienia, za każdym razem znajduję coś, co powoduje, że stają się rzeczywistością. No bo grzeszków przez miniony rok, no i jeszcze po Świętach (!) zawsze odpowiednio sporo się uskłada, jeśli nie za uszami, to w talii… A w styczniu? Zdarza się, że nie pamiętam ich nawet z nazwy, a co dopiero, by mierzyć ich efektywność w… niespełnianiu się. Wiem, moja wina, tylko moja wina. Moja bardzo wielka wiiina. No bo miesiąc grudzień jest jeszcze całkiem spoko – fajnie cieszyć się, że nadeszła zima, że spadł (zazwyczaj) pierwszy śnieg, że zaraz święta, prezenty, dużo słodyczy.
Ale styczeń i luty, to miesiące w których zima sobie zdecydowanie jeszcze nie poszła, a z Panem Mrozem ugaszcza się coraz śmielej. Śnieg zawsze zaskakuje drogowców, a nie dzieci w ferie. A słodycze jakoś same wchodzą w rękę jako nieodzowna składowa długich i ciemnych wieczorów pt. „herbatka z imbirem i cytrynką”, puchaty kocyk, dobra książka lub film. I czy ktoś tu widzi jakiekolwiek warunki pogodowo-psychosomatyczne, aby wypełzać z domu wieczorem po pracy pod milionem ciepłych warstw szalików, rękawic i kożuszków i iść na np. siłownię? No wolne żarty, przecież! A rano może…? Tylko rano jest tak samo ciemne jak świt, wieczór i noc, więc najlepiej wtedy nawet nie podnosić żaluzji (szkoda rezerw energii!), tylko ufając budzikowi – umyć zęby, pokolorować czym się da bladą cerę i ruszyć na spotkanie szefa-yeti. A basen…? Brr… zimno, mokro i o kilka kadrów tramwajowych przystanków smutnych ludzi za dużo. Sami więc widzicie, okoliczności przyrody wybitnie nie sprzyjają.
Wiosna challenge
Za to marzec… Marzec, Drodzy Państwo, to istny Filip z konopi w brunatno-szaro-burym kalejdoskopie jesienno-zimowej pluchy. W prawdzie on jeszcze jedną nogą w pośniegowym błocie, ale drugą stoi na pomoście – pomoście do kwietnia, maja i im podobnych. Jest obietnicą. Obietnicą swojego dnia 21-szego. Obietnicą wiosny! I jak to facet, czasem nagina rzeczywistość: nie do końca słowa dotrzymuje – wiosna się staje – ale nie zawsze w tym wyśnionym entourage’u. Ale jest. Najpierw po cichu się skrada, horyzonty zazielenia, ptaki pociąga za fraczki do wstawania i śpiewania, kwiatki sypie na klombach, zegarki przestawia. Ale przede wszystkim maluje na różowo lica, lansuje pastele, podsuwa seksowne piżamki, drinki promieniami słońca zasilane serwuje, katalogi z wakacji do domu podsyła, „kocham” z ust rozsznurowuje…
A moje postanowienia noworoczne? Słońce przywraca mi pamięć, a dłuższy dzień wysusza ten splugany hucpą pogardy bruk. „Schudnę 5 kilo”, „rzucam fajki”, „nie oglądam więcej seriali”, „chodzę wcześniej spać”, „jem więcej owoców, warzyw i ryb”, „nie krzyczę na moje dziecko” odzyskują suchy i bezpieczny grunt pod nogami. Rozglądają się wokół. Ładnie tu – twierdzą. Widzę i ja, że wraz z marcem i jego ciągiem dalszym wiosenno-letnich ekscesów, same ładne kadry mnie czekają. Muszę się jakoś w nie wpasować. Wchodzę w nie. Zabieram ze sobą tobołek obietnic grudniowo-styczniowych. Idę naprzód. W wiosnę! Ładniejsza ja. Nowa ja. Lepsza ja.
Wiosna challenge! Czyli postanowienia noworoczne umierają w marcu…
Rzymianie się pomylili. Ich kalendarz musiał powstawać pod wpływem co najmniej… dobrej jakości środków odurzających. No bo kto przy zdrowych zmysłach ustala Nowy Rok pierwszego stycznia?! Pierwszego stycznia…, kiedy choinka i wszystkie poświąteczne błyskotki już zdążyły się zakurzyć i bardziej zawadzają niż cieszą; kiedy śnieg zamiast w bałwanie, poniewiera się w przedpokoju w postaci kałuży; kiedy „wyzwanie bikini” jawi się jako hiper odległa mara senna. A postanowienia noworoczne? Umierają. Śmiercią nawet nie męczeńską, bo zbyt długo nie cierpiały. Umierają tragicznie, szybko, samotnie, w naszych głowach, pod naszymi kocami, w naszych agendach zatracenia.
Postanowienia noworoczne umierają
Średnio tydzień po Nowym Roku sprawdzam (oczywiście, że co roku! :-P) jak się mają moje obiecanki – postanowienia noworoczne, podejmowane zawsze tak samo na serio, zawsze z pełną przekonania miną, gdy wznoszę lampkę szampana, a fajerwerki wydudniają na niebie północ. I co wówczas widzę? Zastanawiają się poczciwie, przestraszone, wyszydzone, znerwicowane, czy już się zapaść pod ziemię, czy jeszcze dygotać na bruku otoczone przez zimę złą. Moje „w tym roku schudnę 5 kilo”, „rzucam fajki”, „nie oglądam więcej seriali”, „chodzę wcześniej spać”, „jem więcej owoców, warzyw i ryb”, „nie krzyczę na moje dziecko” szybko uczą się własnego sarkazmu i w końcu turlają się wokół własnej osi radośnie płacząc ze śmiechu.
Od zarania moich dziejów, kiedy to ktoś powiedział/kazał/poradził (nie pamiętam) wymyślić sobie jakieś sylwestrowo-noworoczne postanowienia, za każdym razem znajduję coś, co powoduje, że stają się rzeczywistością. No bo grzeszków przez miniony rok, no i jeszcze po Świętach (!) zawsze odpowiednio sporo się uskłada, jeśli nie za uszami, to w talii… A w styczniu? Zdarza się, że nie pamiętam ich nawet z nazwy, a co dopiero, by mierzyć ich efektywność w… niespełnianiu się. Wiem, moja wina, tylko moja wina. Moja bardzo wielka wiiina. No bo miesiąc grudzień jest jeszcze całkiem spoko – fajnie cieszyć się, że nadeszła zima, że spadł (zazwyczaj) pierwszy śnieg, że zaraz święta, prezenty, dużo słodyczy.
Ale styczeń i luty, to miesiące w których zima sobie zdecydowanie jeszcze nie poszła, a z Panem Mrozem ugaszcza się coraz śmielej. Śnieg zawsze zaskakuje drogowców, a nie dzieci w ferie. A słodycze jakoś same wchodzą w rękę jako nieodzowna składowa długich i ciemnych wieczorów pt. „herbatka z imbirem i cytrynką”, puchaty kocyk, dobra książka lub film. I czy ktoś tu widzi jakiekolwiek warunki pogodowo-psychosomatyczne, aby wypełzać z domu wieczorem po pracy pod milionem ciepłych warstw szalików, rękawic i kożuszków i iść na np. siłownię? No wolne żarty, przecież! A rano może…? Tylko rano jest tak samo ciemne jak świt, wieczór i noc, więc najlepiej wtedy nawet nie podnosić żaluzji (szkoda rezerw energii!), tylko ufając budzikowi – umyć zęby, pokolorować czym się da bladą cerę i ruszyć na spotkanie szefa-yeti. A basen…? Brr… zimno, mokro i o kilka kadrów tramwajowych przystanków smutnych ludzi za dużo. Sami więc widzicie, okoliczności przyrody wybitnie nie sprzyjają.
Wiosna challenge
Za to marzec… Marzec, Drodzy Państwo, to istny Filip z konopi w brunatno-szaro-burym kalejdoskopie jesienno-zimowej pluchy. W prawdzie on jeszcze jedną nogą w pośniegowym błocie, ale drugą stoi na pomoście – pomoście do kwietnia, maja i im podobnych. Jest obietnicą. Obietnicą swojego dnia 21-szego. Obietnicą wiosny! I jak to facet, czasem nagina rzeczywistość: nie do końca słowa dotrzymuje – wiosna się staje – ale nie zawsze w tym wyśnionym entourage’u. Ale jest. Najpierw po cichu się skrada, horyzonty zazielenia, ptaki pociąga za fraczki do wstawania i śpiewania, kwiatki sypie na klombach, zegarki przestawia. Ale przede wszystkim maluje na różowo lica, lansuje pastele, podsuwa seksowne piżamki, drinki promieniami słońca zasilane serwuje, katalogi z wakacji do domu podsyła, „kocham” z ust rozsznurowuje…
A moje postanowienia noworoczne? Słońce przywraca mi pamięć, a dłuższy dzień wysusza ten splugany hucpą pogardy bruk. „Schudnę 5 kilo”, „rzucam fajki”, „nie oglądam więcej seriali”, „chodzę wcześniej spać”, „jem więcej owoców, warzyw i ryb”, „nie krzyczę na moje dziecko” odzyskują suchy i bezpieczny grunt pod nogami. Rozglądają się wokół. Ładnie tu – twierdzą. Widzę i ja, że wraz z marcem i jego ciągiem dalszym wiosenno-letnich ekscesów, same ładne kadry mnie czekają. Muszę się jakoś w nie wpasować. Wchodzę w nie. Zabieram ze sobą tobołek obietnic grudniowo-styczniowych. Idę naprzód. W wiosnę! Ładniejsza ja. Nowa ja. Lepsza ja.