Wiecie co najczęściej powtarzałam będąc w Stanach podczas naszej pięciotygodniowej podróży? „Tu jest jak w filmach!” Mówiłam to zupełnie naturalnie, gdy wchodziliśmy do przydrożnego baru z czerwonymi kanapami i kawą „na dolewki”…
Jak się żyje w Ameryce?
Wzdychałam tak, gdy przejeżdżaliśmy dzielnicą domków jednorodzinnych z przednią werandą i z huśtawką na ów werandzie. Mówiłam tak, gdy mijaliśmy bezkresy prerii albo przepastne rancza z tabliczkami „no trespassing”. Tam jest jak w filmie, bo tam kręcą filmy (mam na myśli obyczajowe) i tam toczy się podobne życie… Jak się żyje w Ameryce? Ciut inaczej… To “ciut” zmieściłam w 10-ciu punktach. Żeby bardziej chciało się je Wam przeczytać: dzielę”ciut” na dwa posty 🙂
Czego zazdroszczę Amerykanom?
Wiecie co najczęściej powtarzam, gdy u nas zimno, szaro i bruździ listopadem: „Boże, czemuś mnie nie zesłał na Florydę?”. Ale prawda jest taka, że Amerykanom zazdroszczę jeszcze wielu innych mniej lub bardziej poważnych spraw, niezależnie od pory roku. I nie obraziłabym się, gdyby mi dali… zieloną kartę 🙂 Dlaczego?
1) Ceny
Podczas każdej podróży policzkuje nas zawsze jedno: czemu inne narody zarabiają jakieś cztery razy więcej niż Polacy, a ceny mają… takie same, lub ledwo dwa raz wyższe. W Stanach ten policzek był jeszcze mocniejszy. Średnia krajowa w USA to 35 tys dolarów. Za to… buty New Balance, Nike możesz kupić już za 40 dolców. Spodnie i polówki Tommy’ego Hilfighera kosztują ok 20-30 dolarów. W Polsce za dżinsy z biało czerwonym logo trzeba zapłacić powyżej 600 zł. Tam nie ma niemarkowych sklepów. Bo tam wszystkie niemalże marki należą do nich. Podobnie jedzenie. Ok, do najzdrowszych nie należy. Ale za zestaw w Burger Kingu, Wendy’s lub Taco Bell (bo McDonald’s uważany jest za bardzo podrzędną knajpę, do której trochę wstyd…) trzeba zapłacić nam było ok. 11 dolarów dla dwóch osób. Było niezdrowo, ale było smacznie i kalorii starczało na prawie cały dzień.
2) Stosunek do religii
Wchodzisz do hotelu, na stoliku nocnym leży ‚Holy Bible’. Jedziesz nowojorskim metrem, korpulentna murzynka czyta Pismo święte. Kilka siedzeń dalej, młody skejter trzyma w ręku mikro kolorowy różaniec. Idziesz latynoską dzielnicą, mijasz graffiti: „God first”. Jestem na cmentarzu na Hawajach: na zrównanej z zieloną trawą płycie nagrbonej stoi otwarta puszka z napojem i otwarta paczka czipsów z podpisem: „Twoje ulubione. Częstuj się”. W sklepach typu „Party shop” jest całe mnóstwo humorystycznych kartek przedstawiających Jezusa np. na Twitterze. Nikt się nie oburza. Nikt się nie gorszy. Prawie wszyscy (bo zdecydowana większość wyznaje kościół ewangelicki), wierzy w Jezusa i jego moc. Jego miłość i pomoc. To im do szczęścia wystarcza. Wierzą prosto. Śpiewają gospel. Spotykają się we wspólnotach. Noszą ze sobą Biblię. I nikt nie nazywa ich dewotami.
3) Celebrowanie życia
Na obrzeżach każdego większego miasta, wśród całego konglomeratu wielkich supermarketów spotkasz tzw. „party shop’s”. Co to takiego? To ogromne powierzchnie marketów wyposażonych tylko i wyłącznie w gadżety służące do organizacji przyjęć: urodzin, zakończenia szkoły, dnia matki, tematycznej imprezy przebieranej, chrzcin, baby shower, dnia niepodległości. Kreatywność Amerykanów w tej kwestii nie zna granic: są tematycze kartki okolicznościowe, bileciki, serwetki, wykałaczki, kostiumy, czapki, kształty konfetti, baniek mydlanych, balonów itd. Itp. Oni nie żyją, oni celebrują!
A jeśli nie w party shopie, to gdzie? Na przykład w parkach – czy tych miejskich, czy narodowych, czy tych nadmorskich. Oprócz zadbanej zieleni znajdziesz tam gotowe stanowiska do wspólnego ’barbecue’, czyli piknikowania. Jest miejsce na grilla lub ognisko; jest wygospodarowane miejsce na popiół; jest stół; są ławki. I są Amerykanie: przybywający licznie całymi rodzinami z koszami wypchanymi jedzeniem, grającymi w planszówki.
4) Uśmiech
U nas mówi się, że ten amerykański uśmiech jest przereklamowany. Ok, w pewnych sytuacjach na pewno tak. My spotkaliśmy się z kilkoma sytuacjami, gdzie nikt nie miał żadnego interesu, by być wobec nas zwyczajnie (choć dla nas trochę nadzwyczajnie) miły. Np. pan kasjer w supermarkecie zagadujący, czy to piwo, które kupowaliśmy jest faktycznie dobre, bo nie wie, czy sobie takie kupić na wieczór…
5) Patriotyzm
Gdyby II wojna światowa dotknęła USA tak samo mocno jak Polskę, to byśmy na każdym skwerze mieli wzruszające miejsca pamięci, interaktywne kąciki kontemplacji i wyciskające łzy grawerowane opowieści. Tak było tylko na skrawku amerykańskiej ziemii, która tej wojny doświadczyła: w Pearl Harbour. Mijając tamtejsze ‚circle of contemplation’ z widokiem na zatonięty okręt ciągle pełen nigdy nie wyłowionych ofiar, najpierw się pod nosem uśmiechnęliśmy… Tylko Amerykanie mogli wymyślić ‚koło kontemplacji’ w takim miejscu. A potem nam się zrobiło zwyczajnie przykro: czemu ten przecież niedawno powstały naród potrafi tak pięknie docenić swoją krótka Historię, a my nie? Tym bardziej w ziemię nas wbiła scena z wejścia do kina w Pearl Harbour w którym miał być wyświetlany film. Bo zwykły pan porządkowy pilnujący wejścia i kontrolujący zawartość torebek, nakazujący wyrzucenie napoi itd. , po krótkim wstępie organizacyjnym gdzie kto ma usiąść, napomniał wszystkich… opowieścią po jakiej ziemi stąpamy, co tu się wydarzyło. Mówił tak, że płakali wszyscy zanim jeszcze weszli na film.
Pearl Harbour to tylko epizod takiego dowodu na patriotyzm. Flaga amerykańska jest wszędzie: jej różne konfiguracje i rozmiary zajmują dwa regały w supermarkecie – na codzień, nie tylko przed świętem narodowym. Jest na paradzie bajkowych bohaterów w Disneylandzie; jest na wielu domach powiewając przy drzwiach; jest nadrukiem na skarpetkach, torbach, strojach kąpielowych; w jej barwy pomalowane są meble ogrodowe. Bo „Amerykanin” dla każdego Amerykanina – to brzmi dumnie.
10 rzeczy, których zazdroszczę Amerykanom cz. 1
Wiecie co najczęściej powtarzałam będąc w Stanach podczas naszej pięciotygodniowej podróży? „Tu jest jak w filmach!” Mówiłam to zupełnie naturalnie, gdy wchodziliśmy do przydrożnego baru z czerwonymi kanapami i kawą „na dolewki”…
Jak się żyje w Ameryce?
Wzdychałam tak, gdy przejeżdżaliśmy dzielnicą domków jednorodzinnych z przednią werandą i z huśtawką na ów werandzie. Mówiłam tak, gdy mijaliśmy bezkresy prerii albo przepastne rancza z tabliczkami „no trespassing”. Tam jest jak w filmie, bo tam kręcą filmy (mam na myśli obyczajowe) i tam toczy się podobne życie… Jak się żyje w Ameryce? Ciut inaczej… To “ciut” zmieściłam w 10-ciu punktach. Żeby bardziej chciało się je Wam przeczytać: dzielę”ciut” na dwa posty 🙂
Czego zazdroszczę Amerykanom?
Wiecie co najczęściej powtarzam, gdy u nas zimno, szaro i bruździ listopadem: „Boże, czemuś mnie nie zesłał na Florydę?”. Ale prawda jest taka, że Amerykanom zazdroszczę jeszcze wielu innych mniej lub bardziej poważnych spraw, niezależnie od pory roku. I nie obraziłabym się, gdyby mi dali… zieloną kartę 🙂 Dlaczego?
1) Ceny
Podczas każdej podróży policzkuje nas zawsze jedno: czemu inne narody zarabiają jakieś cztery razy więcej niż Polacy, a ceny mają… takie same, lub ledwo dwa raz wyższe. W Stanach ten policzek był jeszcze mocniejszy. Średnia krajowa w USA to 35 tys dolarów. Za to… buty New Balance, Nike możesz kupić już za 40 dolców. Spodnie i polówki Tommy’ego Hilfighera kosztują ok 20-30 dolarów. W Polsce za dżinsy z biało czerwonym logo trzeba zapłacić powyżej 600 zł. Tam nie ma niemarkowych sklepów. Bo tam wszystkie niemalże marki należą do nich. Podobnie jedzenie. Ok, do najzdrowszych nie należy. Ale za zestaw w Burger Kingu, Wendy’s lub Taco Bell (bo McDonald’s uważany jest za bardzo podrzędną knajpę, do której trochę wstyd…) trzeba zapłacić nam było ok. 11 dolarów dla dwóch osób. Było niezdrowo, ale było smacznie i kalorii starczało na prawie cały dzień.
2) Stosunek do religii
Wchodzisz do hotelu, na stoliku nocnym leży ‚Holy Bible’. Jedziesz nowojorskim metrem, korpulentna murzynka czyta Pismo święte. Kilka siedzeń dalej, młody skejter trzyma w ręku mikro kolorowy różaniec. Idziesz latynoską dzielnicą, mijasz graffiti: „God first”. Jestem na cmentarzu na Hawajach: na zrównanej z zieloną trawą płycie nagrbonej stoi otwarta puszka z napojem i otwarta paczka czipsów z podpisem: „Twoje ulubione. Częstuj się”. W sklepach typu „Party shop” jest całe mnóstwo humorystycznych kartek przedstawiających Jezusa np. na Twitterze. Nikt się nie oburza. Nikt się nie gorszy. Prawie wszyscy (bo zdecydowana większość wyznaje kościół ewangelicki), wierzy w Jezusa i jego moc. Jego miłość i pomoc. To im do szczęścia wystarcza. Wierzą prosto. Śpiewają gospel. Spotykają się we wspólnotach. Noszą ze sobą Biblię. I nikt nie nazywa ich dewotami.
3) Celebrowanie życia
Na obrzeżach każdego większego miasta, wśród całego konglomeratu wielkich supermarketów spotkasz tzw. „party shop’s”. Co to takiego? To ogromne powierzchnie marketów wyposażonych tylko i wyłącznie w gadżety służące do organizacji przyjęć: urodzin, zakończenia szkoły, dnia matki, tematycznej imprezy przebieranej, chrzcin, baby shower, dnia niepodległości. Kreatywność Amerykanów w tej kwestii nie zna granic: są tematycze kartki okolicznościowe, bileciki, serwetki, wykałaczki, kostiumy, czapki, kształty konfetti, baniek mydlanych, balonów itd. Itp. Oni nie żyją, oni celebrują!
A jeśli nie w party shopie, to gdzie? Na przykład w parkach – czy tych miejskich, czy narodowych, czy tych nadmorskich. Oprócz zadbanej zieleni znajdziesz tam gotowe stanowiska do wspólnego ’barbecue’, czyli piknikowania. Jest miejsce na grilla lub ognisko; jest wygospodarowane miejsce na popiół; jest stół; są ławki. I są Amerykanie: przybywający licznie całymi rodzinami z koszami wypchanymi jedzeniem, grającymi w planszówki.
4) Uśmiech
U nas mówi się, że ten amerykański uśmiech jest przereklamowany. Ok, w pewnych sytuacjach na pewno tak. My spotkaliśmy się z kilkoma sytuacjami, gdzie nikt nie miał żadnego interesu, by być wobec nas zwyczajnie (choć dla nas trochę nadzwyczajnie) miły. Np. pan kasjer w supermarkecie zagadujący, czy to piwo, które kupowaliśmy jest faktycznie dobre, bo nie wie, czy sobie takie kupić na wieczór…
5) Patriotyzm
Gdyby II wojna światowa dotknęła USA tak samo mocno jak Polskę, to byśmy na każdym skwerze mieli wzruszające miejsca pamięci, interaktywne kąciki kontemplacji i wyciskające łzy grawerowane opowieści. Tak było tylko na skrawku amerykańskiej ziemii, która tej wojny doświadczyła: w Pearl Harbour. Mijając tamtejsze ‚circle of contemplation’ z widokiem na zatonięty okręt ciągle pełen nigdy nie wyłowionych ofiar, najpierw się pod nosem uśmiechnęliśmy… Tylko Amerykanie mogli wymyślić ‚koło kontemplacji’ w takim miejscu. A potem nam się zrobiło zwyczajnie przykro: czemu ten przecież niedawno powstały naród potrafi tak pięknie docenić swoją krótka Historię, a my nie? Tym bardziej w ziemię nas wbiła scena z wejścia do kina w Pearl Harbour w którym miał być wyświetlany film. Bo zwykły pan porządkowy pilnujący wejścia i kontrolujący zawartość torebek, nakazujący wyrzucenie napoi itd. , po krótkim wstępie organizacyjnym gdzie kto ma usiąść, napomniał wszystkich… opowieścią po jakiej ziemi stąpamy, co tu się wydarzyło. Mówił tak, że płakali wszyscy zanim jeszcze weszli na film.
Pearl Harbour to tylko epizod takiego dowodu na patriotyzm. Flaga amerykańska jest wszędzie: jej różne konfiguracje i rozmiary zajmują dwa regały w supermarkecie – na codzień, nie tylko przed świętem narodowym. Jest na paradzie bajkowych bohaterów w Disneylandzie; jest na wielu domach powiewając przy drzwiach; jest nadrukiem na skarpetkach, torbach, strojach kąpielowych; w jej barwy pomalowane są meble ogrodowe. Bo „Amerykanin” dla każdego Amerykanina – to brzmi dumnie.
ciąg dalszy nastąpi…