O Losie! Za to, żeś mnie te trzydzieści dwie wiosny temu zesłał do kraju, w którym lato JUŻ dobiega końca, a kolejne będzie dopiero za 3 humorzaste, mokre i ciemne pory roku. Za pokutę odmów sobie… Nie, trzy zdrowaśki nie wystarczą. Za pokutę nie odmawiaj mi corocznej okazji na wyjazd z dzieckiem nad morze. Pociągiem. We wrześniu. Z Krakowa. Najpierw z dwumiesięcznym, następnie z czternastomiesięcznym dzieckiem. A ja tam Ci zapomnę… że zsyłasz jesień.
Pociągiem
Może i powinnam Wam nie mówić i kiedyś tego pożałuję, bo mogłoby się wydawać, że to „oferta limitowana” ilością przedziałów w stosunku do ilości potencjalnie chętnych, ale co tam – mój blog ma Wam pomagać żyć jak w bajce – a podróż nad morze pociągiem Pendolino w przedziałach dedykowanych rodzinom z dziećmi jest taką bajką. W Pendolino przedziały? Tak! Dla rodzin z dziećmi? Tak! Do lat 6-ciu! Czteroosobowe, przeszklone, pachnące czystością i nowością przedziały, w których można wygodnie spać, karmić, usypiać, raczkować, gapić się na Narodowy mijając Warszawę… Jedyny warunek (przynajmniej tak było w ubiegłym roku): nie ma możliwości rezerwacji miejsc w tych przedziałach online. Trzeba do okienka. Nie ma dodatkowych opłat. I wierzcie mi: nie ma żadnych opowieści rodem z “Polskie Koleje Państwowe uryną i potem cuchnące”. Za to jest, cytując klasykę polskiego kina: „Marian, tu jest jakby luksusowo”.
We wrześniu
Mimo, że widok polskiej kultury parawaniarstwa na plażach bardziej mnie rozczula niż irytuje (no bo niby co w tym złego?), nie jest mi dane przemykać między nimi live. Wtedy, kiedy my jeździmy nad morze jest już raczej pustawo. Włóczą się brzegiem studenckie pary, emeryci z psami i my! Bo we wrześniu jest więcej wiatrów, szans na sztormy, a tym samym: więcej jodu, więcej wyrzuconych na brzeg bursztynków i… przede wszystkim: więcej spokoju. Albo jak kto woli: mniej ludzi. Życie nadmorskie zwalnia, część smażalni ryb jest już zamknięta, trakt spacerowy przecina mniej budek z goframi lepiącymi się od resztek waty cukrowej, a na plaży… nie ma rezerwacji na skrawki piasku do opalania 😉
Od zawsze z Tabayowym jeździmy we wrześniu. Od roku w powiększonym składzie. Od roku cieszymy się takim wyjazdem bardziej. Bo w czym nam jedynie przeszkadza dziecko? W tym, że późnym wieczorem nie możemy się napić taniego wina na molo. Bo po pierwsze późnym wieczorem pilnujemy śpiącego Tabayątka, aby nie sturlało się z hotelowego łóżka. Po drugie, wino bezalkoholowe jest drogie (tak, ciągle karmię), a to już jest wystarczający powód, by pogrzebać klimat sączenia Kadarki za piątaka, szczelnie zawiniętej w papier… Reszta nadmorskiej, wakacyjnej rozpusty: bez zmian! 🙂
Nad morze z dzieckiem
Wiecie, jak w ubiegłym roku powitał nas gospodarz domu, w którym mieszkaliśmy? „Czy wyście zwariowali?” – krzyknął sobie spoglądając na zawiniątko słodko śpiące na mojej piersi, omotane chustą. Doprawdy, dalej nie rozumiem, skąd takie zdumienie na widok odpoczywającego sobie wtedy dokładnie dwumiesięcznego dziecka. Tak, to był starszy pan. Tak, dowiedział się, że przyjechaliśmy z Krakowa. Tak, słyszał, że pociągiem! Tak, podczas pozostałych dni pobytu jak tylko nas widział, nie spuszczał nas z oka, ale… nie pukał się w czoło, a zaczął rozumieć wreszcie, że przecież nikomu krzywda się nie dzieje. Dziecko wdycha jod. My oddychamy spokojniej będąc na urlopie. Wszyscy jesteśmy czyści, najedzeni i uśmiechnięci. Nawet jeśli trochę powariowali 😉 Wyjeżdżając nie mogliśmy się panu pochwalić żadną mrożącą krew w żyłach historyjką z naszego pobytu, zero anegdot, żadnych wpadek. Nuda. No może był i do dziś jest, wspominany mały chichot rodzicielskiego zbyt ambitnego losu. Otóż, mimo dziesiątek kilometrów spacerów wzdłuż plaż co dnia, nasze dziecko nie zobaczyło nawet na moment morza! Nawet na sekundę! Bo gdy tylko zaszumiało zza sosnowego lasu prowadzącego na plażę, nasze Tabayątko zawsze i wszędzie wtulone między nas i szczelnie zamotaną chustę… odpływało… Gdzie? W snach może i do Szwecji!
Losie! Wracam znad morza. W tym roku było Łebsko! Nasze dziecię zobaczyło wreszcie morze. I mewy. I molo. I śpiewaliśmy „bursztynek, bursztynek…”. I bałtyckie plaże stały się największą i najbezpieczniejszą matą świata do ćwiczenia chodzenia. Z dodatkowym levelem trudności: grząsko i nierówno. W przerwach tych ćwiczeń – stawało się piaskownicą! My naspacerowaliśmy się z naszymi planami, myślami, żartami, na które codzienność nie ma czasu. Przeniknęliśmy tym posolonym wiatrem i rześkością bałtyckich wieczorów na przynajmniej kolejny rok. Losie! Wszystkie Twoje grzechy zostały Ci odpuszczone… zmyte spienioną falą Bałtyku. Idź w pokoju i rób tę jesień. Puk puk puk.
Czy wyście powariowali…?!
O Losie! Za to, żeś mnie te trzydzieści dwie wiosny temu zesłał do kraju, w którym lato JUŻ dobiega końca, a kolejne będzie dopiero za 3 humorzaste, mokre i ciemne pory roku. Za pokutę odmów sobie… Nie, trzy zdrowaśki nie wystarczą. Za pokutę nie odmawiaj mi corocznej okazji na wyjazd z dzieckiem nad morze. Pociągiem. We wrześniu. Z Krakowa. Najpierw z dwumiesięcznym, następnie z czternastomiesięcznym dzieckiem. A ja tam Ci zapomnę… że zsyłasz jesień.
Pociągiem
Może i powinnam Wam nie mówić i kiedyś tego pożałuję, bo mogłoby się wydawać, że to „oferta limitowana” ilością przedziałów w stosunku do ilości potencjalnie chętnych, ale co tam – mój blog ma Wam pomagać żyć jak w bajce – a podróż nad morze pociągiem Pendolino w przedziałach dedykowanych rodzinom z dziećmi jest taką bajką. W Pendolino przedziały? Tak! Dla rodzin z dziećmi? Tak! Do lat 6-ciu! Czteroosobowe, przeszklone, pachnące czystością i nowością przedziały, w których można wygodnie spać, karmić, usypiać, raczkować, gapić się na Narodowy mijając Warszawę… Jedyny warunek (przynajmniej tak było w ubiegłym roku): nie ma możliwości rezerwacji miejsc w tych przedziałach online. Trzeba do okienka. Nie ma dodatkowych opłat. I wierzcie mi: nie ma żadnych opowieści rodem z “Polskie Koleje Państwowe uryną i potem cuchnące”. Za to jest, cytując klasykę polskiego kina: „Marian, tu jest jakby luksusowo”.
We wrześniu
Mimo, że widok polskiej kultury parawaniarstwa na plażach bardziej mnie rozczula niż irytuje (no bo niby co w tym złego?), nie jest mi dane przemykać między nimi live. Wtedy, kiedy my jeździmy nad morze jest już raczej pustawo. Włóczą się brzegiem studenckie pary, emeryci z psami i my! Bo we wrześniu jest więcej wiatrów, szans na sztormy, a tym samym: więcej jodu, więcej wyrzuconych na brzeg bursztynków i… przede wszystkim: więcej spokoju. Albo jak kto woli: mniej ludzi. Życie nadmorskie zwalnia, część smażalni ryb jest już zamknięta, trakt spacerowy przecina mniej budek z goframi lepiącymi się od resztek waty cukrowej, a na plaży… nie ma rezerwacji na skrawki piasku do opalania 😉
Od zawsze z Tabayowym jeździmy we wrześniu. Od roku w powiększonym składzie. Od roku cieszymy się takim wyjazdem bardziej. Bo w czym nam jedynie przeszkadza dziecko? W tym, że późnym wieczorem nie możemy się napić taniego wina na molo. Bo po pierwsze późnym wieczorem pilnujemy śpiącego Tabayątka, aby nie sturlało się z hotelowego łóżka. Po drugie, wino bezalkoholowe jest drogie (tak, ciągle karmię), a to już jest wystarczający powód, by pogrzebać klimat sączenia Kadarki za piątaka, szczelnie zawiniętej w papier… Reszta nadmorskiej, wakacyjnej rozpusty: bez zmian! 🙂
Nad morze z dzieckiem
Wiecie, jak w ubiegłym roku powitał nas gospodarz domu, w którym mieszkaliśmy? „Czy wyście zwariowali?” – krzyknął sobie spoglądając na zawiniątko słodko śpiące na mojej piersi, omotane chustą. Doprawdy, dalej nie rozumiem, skąd takie zdumienie na widok odpoczywającego sobie wtedy dokładnie dwumiesięcznego dziecka. Tak, to był starszy pan. Tak, dowiedział się, że przyjechaliśmy z Krakowa. Tak, słyszał, że pociągiem! Tak, podczas pozostałych dni pobytu jak tylko nas widział, nie spuszczał nas z oka, ale… nie pukał się w czoło, a zaczął rozumieć wreszcie, że przecież nikomu krzywda się nie dzieje. Dziecko wdycha jod. My oddychamy spokojniej będąc na urlopie. Wszyscy jesteśmy czyści, najedzeni i uśmiechnięci. Nawet jeśli trochę powariowali 😉 Wyjeżdżając nie mogliśmy się panu pochwalić żadną mrożącą krew w żyłach historyjką z naszego pobytu, zero anegdot, żadnych wpadek. Nuda. No może był i do dziś jest, wspominany mały chichot rodzicielskiego zbyt ambitnego losu. Otóż, mimo dziesiątek kilometrów spacerów wzdłuż plaż co dnia, nasze dziecko nie zobaczyło nawet na moment morza! Nawet na sekundę! Bo gdy tylko zaszumiało zza sosnowego lasu prowadzącego na plażę, nasze Tabayątko zawsze i wszędzie wtulone między nas i szczelnie zamotaną chustę… odpływało… Gdzie? W snach może i do Szwecji!
Losie! Wracam znad morza. W tym roku było Łebsko! Nasze dziecię zobaczyło wreszcie morze. I mewy. I molo. I śpiewaliśmy „bursztynek, bursztynek…”. I bałtyckie plaże stały się największą i najbezpieczniejszą matą świata do ćwiczenia chodzenia. Z dodatkowym levelem trudności: grząsko i nierówno. W przerwach tych ćwiczeń – stawało się piaskownicą! My naspacerowaliśmy się z naszymi planami, myślami, żartami, na które codzienność nie ma czasu. Przeniknęliśmy tym posolonym wiatrem i rześkością bałtyckich wieczorów na przynajmniej kolejny rok. Losie! Wszystkie Twoje grzechy zostały Ci odpuszczone… zmyte spienioną falą Bałtyku. Idź w pokoju i rób tę jesień. Puk puk puk.