Tak się przyjęło, że w każdy czerwiec opuszczam krakowskie gołębie i jadę sprawdzić jak się mają te na Placu Św. Piotra. Bo tak się jakoś składa od kilku lat, że jeśli mamy czerwiec, to znaczy, że jesteśmy we Włoszech. I tym samym: jeśli dziś czerwiec, to jestem w Rzymie. Po raz kolejny! Rzymskie wędrówki i rzymskie smaki należą do tych ulubionych, bo ich powtarzalność sprawia, że odbywam je bez przewodnika, bez map, bez specjalnych przygotowań, w trybie ulubionym: wałęsająco-zgubnym wśród mini uliczek turkoczących Vespą i pizzą pachnących!
Rzymskie wakacje
Jeśli dziś czerwiec, to właśnie spaceruję sobie ulubionym, niedocenionym przez innych Campo di Fiori, które przypomina mi za każdym razem, że nie jest placem. Jest kobietą: stroi się co najmniej kilka razy dziennie! Rano jest rześka i świeża, trochę zawsze niedospana, patrzy na mnie wyrzutem okien wszystkich swoich kamienic pytając, czemu zakłócam ten spokój. W południe roi się mnóstwem kolorów i zapachów: kilku gatunków pomidorów, stosikami różnobarwnych przypraw, kipiącymi dojrzałością brzoskwiniami, które moszczą się na straganowych grzędach, wśród rozkradających je za parę centów rąk sterowanych przez głodne oczy kupców wszelakich. Wieczorem za to zgrywa kuszącą damę, która uwodzi światłem świec swoich trattorii, zapachem najlepszej pod słońcem carbonary w Ristorante Baccanale i brzdękiem zimnego kieliszka Peroni!
Rzymskie smaki
Jeśli dziś czerwiec, to zanurzam się w tym Rzymie zupełnie zapominając, że jest stolicą, że jest wielkim miastem, że jestem tu na wakacjach. Phi! Nie poczuwam się żadną tam turystką. Bo turyści spędzający te standardowe rzymskie wakacje chodzą pod Colloseum, stoją w kolejce do Bazyliki Św. Piotra, spacerują po tłumnym Piazza Navona, pod ciągle remontowaną fontannę Di Trevi, wysiadują Hiszpańskie Schody. Ja tam bywam jak ich już nie ma: po zmroku. Za to w ciągu dnia jestem wytrawnym poszukiwaczem przygód rzymskich, z dala od wybitnie turystycznych zaułków. Bo w Rzymie najfajniej się zgubić. Najlepiej gdzieś na wzgórzach Awentynu, po to choćby, by spod pomarańczowych drzew spojrzeć na panoramę miasta, albo zerknąć na szpikulec kopuły Bazyliki przez… dziurkę od klucza. Albo włóczyć się przez zakamarki Zatybrza…
A włóczęgę tę zawsze zaczynam jedyną w swoim rodzaju, podawaną przez kelnerów jedynych w swoim rodzaju (starsi panowie dwaj!) pizzą w Taberna Piscinula; a kończę czarnym espresso na końcu klimatycznej Via Della Lungaretta. A gdy już zmierzam do Watykanu, to wcale nie tą oczywistą drogą budującą na mapie słynny rzut klucza. Ja wytrychem: znaczy wąską, pustą, a jakże piękną Borgo Pio i trafiam do najlepszej lodziarni w mieście: w moim rankingu! I papieskim. Bo Gelateria Hedera jest dostawcą lodów dla samego papieża. I wychodzi na to, że moje przechadzki z dala od przetartych szlaków mają jeden cel: najeść mnie i napić wyśmienicie! Po włosku!:-) Wy zatem nie przecierajcie szlaków Waszych podniebień rzymskimi trattoriami z przypadku: częstujcie się moją mapą smaków sprawdzonych, gdzie „Rzym w gębie” zapamięta się lepiej niż dobrze.
Rzymski dom
Jeśli dziś czerwiec, to jestem u siebie. I ciągle w Rzymie. A zawłaszczenie tego terenu jak własnego następuje w sposób prosty: przez zasiedzenie u tutejszych mieszkańców, a moich serdecznych Przyjaciół. Co więcej: nie samym Rzymem wówczas władamy, ale cząstką jego peryferii, malutkiej mieściny, w której toczy się prawdziwie włoskie życie. Wprawdzie nie latają talerze, ale latają katapulty głośnych żartów, zamierzchłych wspomnień, gestykulogennych opowieści przy dużym stole pełnym polsko-włoskiej rodziny. Stołem zastawionym najprawdziwszą pizzą (a właściwie ośmioma jej rodzajami, w tym – uwaga: z ziemniakami!) od najprawdziwszej Mamma, zakropionej domowym winem, z akompaniamentem pyrkającej kawiarki.
A ja znowu o jedzeniu… Chyba przestanę się dziwić, czemu kuchnia włoska ogarnęła świat, wygrywa z kuchnią polską na każdym wielkomiejskim skwerze restauracji w naszym kraju, rządzi w mojej kuchni przy okazji najbardziej romantycznych kolacji.
Kończąc moją włóczęgę przez rzymskie wakacje, idę pozostawić sobie po nich smak wstawiając do lodówki domowe tiramisu na noc. Bo w tym czerwcu jednak nie udało mi się dotrzeć do Rzymu. Dlatego, na pociechę własną: namalowałam sobie ten czerwcowy Rzym… literami! Okrasiłam obrazem zdjęć. Westchnę… wspomnieniem. A Wy, mam nadzieję, jadąc kiedyś po raz pierwszy lub kolejny, zaserwujecie sobie moje rzymskie smaki! 😉
Rzymska pociecha smaków
Tak się przyjęło, że w każdy czerwiec opuszczam krakowskie gołębie i jadę sprawdzić jak się mają te na Placu Św. Piotra. Bo tak się jakoś składa od kilku lat, że jeśli mamy czerwiec, to znaczy, że jesteśmy we Włoszech. I tym samym: jeśli dziś czerwiec, to jestem w Rzymie. Po raz kolejny! Rzymskie wędrówki i rzymskie smaki należą do tych ulubionych, bo ich powtarzalność sprawia, że odbywam je bez przewodnika, bez map, bez specjalnych przygotowań, w trybie ulubionym: wałęsająco-zgubnym wśród mini uliczek turkoczących Vespą i pizzą pachnących!
Rzymskie wakacje
Jeśli dziś czerwiec, to właśnie spaceruję sobie ulubionym, niedocenionym przez innych Campo di Fiori, które przypomina mi za każdym razem, że nie jest placem. Jest kobietą: stroi się co najmniej kilka razy dziennie! Rano jest rześka i świeża, trochę zawsze niedospana, patrzy na mnie wyrzutem okien wszystkich swoich kamienic pytając, czemu zakłócam ten spokój. W południe roi się mnóstwem kolorów i zapachów: kilku gatunków pomidorów, stosikami różnobarwnych przypraw, kipiącymi dojrzałością brzoskwiniami, które moszczą się na straganowych grzędach, wśród rozkradających je za parę centów rąk sterowanych przez głodne oczy kupców wszelakich. Wieczorem za to zgrywa kuszącą damę, która uwodzi światłem świec swoich trattorii, zapachem najlepszej pod słońcem carbonary w Ristorante Baccanale i brzdękiem zimnego kieliszka Peroni!
Rzymskie smaki
Jeśli dziś czerwiec, to zanurzam się w tym Rzymie zupełnie zapominając, że jest stolicą, że jest wielkim miastem, że jestem tu na wakacjach. Phi! Nie poczuwam się żadną tam turystką. Bo turyści spędzający te standardowe rzymskie wakacje chodzą pod Colloseum, stoją w kolejce do Bazyliki Św. Piotra, spacerują po tłumnym Piazza Navona, pod ciągle remontowaną fontannę Di Trevi, wysiadują Hiszpańskie Schody. Ja tam bywam jak ich już nie ma: po zmroku. Za to w ciągu dnia jestem wytrawnym poszukiwaczem przygód rzymskich, z dala od wybitnie turystycznych zaułków. Bo w Rzymie najfajniej się zgubić. Najlepiej gdzieś na wzgórzach Awentynu, po to choćby, by spod pomarańczowych drzew spojrzeć na panoramę miasta, albo zerknąć na szpikulec kopuły Bazyliki przez… dziurkę od klucza. Albo włóczyć się przez zakamarki Zatybrza…
A włóczęgę tę zawsze zaczynam jedyną w swoim rodzaju, podawaną przez kelnerów jedynych w swoim rodzaju (starsi panowie dwaj!) pizzą w Taberna Piscinula; a kończę czarnym espresso na końcu klimatycznej Via Della Lungaretta. A gdy już zmierzam do Watykanu, to wcale nie tą oczywistą drogą budującą na mapie słynny rzut klucza. Ja wytrychem: znaczy wąską, pustą, a jakże piękną Borgo Pio i trafiam do najlepszej lodziarni w mieście: w moim rankingu! I papieskim. Bo Gelateria Hedera jest dostawcą lodów dla samego papieża. I wychodzi na to, że moje przechadzki z dala od przetartych szlaków mają jeden cel: najeść mnie i napić wyśmienicie! Po włosku!:-) Wy zatem nie przecierajcie szlaków Waszych podniebień rzymskimi trattoriami z przypadku: częstujcie się moją mapą smaków sprawdzonych, gdzie „Rzym w gębie” zapamięta się lepiej niż dobrze.
Rzymski dom
Jeśli dziś czerwiec, to jestem u siebie. I ciągle w Rzymie. A zawłaszczenie tego terenu jak własnego następuje w sposób prosty: przez zasiedzenie u tutejszych mieszkańców, a moich serdecznych Przyjaciół. Co więcej: nie samym Rzymem wówczas władamy, ale cząstką jego peryferii, malutkiej mieściny, w której toczy się prawdziwie włoskie życie. Wprawdzie nie latają talerze, ale latają katapulty głośnych żartów, zamierzchłych wspomnień, gestykulogennych opowieści przy dużym stole pełnym polsko-włoskiej rodziny. Stołem zastawionym najprawdziwszą pizzą (a właściwie ośmioma jej rodzajami, w tym – uwaga: z ziemniakami!) od najprawdziwszej Mamma, zakropionej domowym winem, z akompaniamentem pyrkającej kawiarki.
A ja znowu o jedzeniu… Chyba przestanę się dziwić, czemu kuchnia włoska ogarnęła świat, wygrywa z kuchnią polską na każdym wielkomiejskim skwerze restauracji w naszym kraju, rządzi w mojej kuchni przy okazji najbardziej romantycznych kolacji.
Kończąc moją włóczęgę przez rzymskie wakacje, idę pozostawić sobie po nich smak wstawiając do lodówki domowe tiramisu na noc. Bo w tym czerwcu jednak nie udało mi się dotrzeć do Rzymu. Dlatego, na pociechę własną: namalowałam sobie ten czerwcowy Rzym… literami! Okrasiłam obrazem zdjęć. Westchnę… wspomnieniem. A Wy, mam nadzieję, jadąc kiedyś po raz pierwszy lub kolejny, zaserwujecie sobie moje rzymskie smaki! 😉