Już wiem, że są na tym świecie dokładnie trzy rzeczy, których będę żałować do końca życia: że los na bohatera historii pt. „Błąd lekarski” wybrał właśnie mnie; że dylemat: rodzić naturalnie czy przez cesarskie cięcie nigdy nie będzie już mój; że jakaś pani, która bez zająknięcia się klawiatury pisze, że moje dziecko urodzone przez cesarkę nie jest urodzone, a wydobyte, nie ma na tyle odwagi, by to samo kiedyś powiedzieć prosto w twarz… mojej córeczce.
Lewatywa
Okrągła lampa sali operacyjnej z kilkoma okrągłymi reflektorami przypomina mi głowę pająka, w którego kilku paru oczach (tak jak w tych lampach) odbija się cały mój strach. Odbija się wystarczająco znieczulony już brzuch, który przez chwilę staje się totalnie nieswój, a przypomina w czuciu gumowy ponton szarpany pod wodą. Wokół zielone ściany. Zielone kitle. Ich rozmowy i Twoja modlitwa przekrzykują się nawzajem, mimo że Twoja zdrowaśka to szept, a ich – gromki śmiech lekarskich anegdotek z dyżurów. I ta niewiedza, strach, tykająca w głowie bomba z pytaniem: „to już?”. A kiedy położna poprawiająca mi maseczkę na twarzy z tlenem mówi: „to już”, bomba eksploduje mieszanką ulgi i przerażenia zarazem: „to czemu jest tak cicho…?!”. I za sekund kilka słyszysz ten pierwszy krzyk. Pierwszym zmysłem, jakim poznajesz swoje dziecko jest słuch. Wzrok z małym, trochę zawsze brudnawym Zawiniątkiem wśród prześcieradeł zaznajamia się dopiero kilka nieskończenie długich momentów później: o ile zmysł wzroku nie rozmywa zbytnio obrazu – przez nieprzestające płynąć łzy.
Historia ta – mimo potęgi chwili, w której zmienia się całe moje życie – nie jawi się w mojej pamięci jako ta beztroska chwila szczęśliwości. Historia ta jawi się jako punkt zwrotny w życiu, które pod reflektorami sali operacyjnej zaczyna nową erę: bycia mamą. Najpierw obolałą, pokrojoną, wystraszoną po brzegi swoich emocji, ale mamą. Historia ta wraca do mojej pamięci, gdy czytam ostatnio na jednej z grup (a potem na kolejnej i kolejnej, bo niestety durnota ludzka ma niesamowitą łatwość stawania się viralem), że dzieci urodzone przez cesarskie cięcie nie są urodzone, a wydobyte. Nie będę cytować. Nie chcę tworzyć viralu. Chcę stworzyć ważny pretekst. Pretekst do jakże popularnej ostatnio znów dyskusji: rodzić naturalnie czy przez cesarskie cięcie?
Cięcie
Pamiętam dość dobrze jedną z kolejnych wizyt u ginekologa w drugiej ciąży, na którą poszłam już dość wyluzowana (w końcu najgorsze chwile niepewności pierwszych dwóch trymestrów za mną). Szybko stan mojego luzu minął wraz z pytaniem ze strony lekarza: „Pani Aniu, to jak rodzimy: cesarka czy naturalnie…?”. Słucham? A to mam wybór? I to ja mam decydować?
Szczerze mówiąc dotychczas myślałam, że jak miałam już raz cesarkę, to każda kolejna ciąża będzie się tak kończyć. A to nieprawda. Jeśli poprawnie wykonano zabieg cesarskiego cięcia za pierwszym razem, kolejne rozwiazanie może nastąpić w sposób naturalny: wsród krzyków zwykłej porodówki zamiast wśród ciszy zielonej sterylnej sali. Myślicie, że poczułam ulgę, że mam wybór…? Wręcz przeciwnie. Wiele tygodni trwała moja walka wewnętrzna między rozumem, a sercem; między spokojem, a strachem; między matczyną intuicją, a medycznym wskazaniem. Wzięłam w końcu kartkę. Podzieliłam ją na pół. Zrobiłam listę swoich plusów i minusów. Jeszcze wtedy nie wiedzałam, że na próżno.
Rodzić naturalnie czy przez cesarskie cięcie
Skoro pojawiła się opcja porodu naturalnego, to moje serce urosło: pompowane nadzieją przeżycia tego najcudowniejszego momentu w życiu tak na 100% i przede wszystkim pompowane wiarą, że odzyskałam… normalność! Znów jestem statystyczną „babą w ciąży” – cóż za cudowne uczucie! Znam przecież jego przeciwieństwo, jakie przeżywałam podczas ciąży z Krzysiem: nakaz leżenia właściwie przez wszystkie miesiące, paniczny lęk przed każdym USG, liczenie ruchów, długie tygodnie na oddziale patologii ciąży, aż w końcu nagła decyzja o cesarce, bo psuły się przepływy tlenu. I happy end, który trwał krótko. Za krótko.
Naturalnie
Poród naturalny kojarzył mi się z jedną z tych scen z filmów, gdzie kobieta w białej koszuli w drobne kropki oddycha w rytm ściskania męża za rękę, a po serii krzyków między jej nogami powoli zaczyna być słychać kwilenie. Chyba nigdy nie sprawdzę czy tak to wygląda naprawdę 😉 Wiem o porodach kilkunastogodzinnych, zlanych łzami, kroplami potu, wykrzyczanych wszelką odmianą „jezusów i maryj” oraz „nigdy więcej”. Wiem o porodach, które nie bolą wcale, ale i o takich, że przez długie tygodnie nie możesz sobie nawet usiąść… bez bólu w kroczu. Wiem o porodach, że każdy jest inny – zależny od progu bólu, czasu trwania i… finału!
Cesarka
Cesarka z kolei wcale nie jest tym „rachu-ciachu-i-po-strachu” za jakie często uchodzi. Boli tak samo bardzo, jak poród siłami natury. Tylko nie przed, nie w trakcie, ale po. Nie możesz się nawet zaśmiać, bo czujesz jak rozrywa Ci brzuch. Musisz walczyć o każdy krok zsunięcia się z łóżka, pomoc na sali przy dziecku, o pokarm, który nie zawsze przychodzi tak naturalnie. Jakiś czas później musisz walczyć z blizną, rozciągniętym fałdem na brzuchu (po cesarce podobno skóra trudniej wraca do formy), rozstępem mięśni i zrostami, które często bolą. Cesarka to nie wyjęcie dziecka. To poważny zabieg przecięcia kilku warstw mięśni i powłok brzusznych. To anastazjologiczne znieczulenie w kręgosłup. To lewatywa, cewnik, skalpel, szwy.
U nas pojawił się dodatkowy argument za cesarką, którego nikomu nie życzę: za dużo wiedzieliśmy, za dużo widzieliśmy…. Po miesiącach spędzonych na dziecięcych OIOM-ach, wielokrotnie otarliśmy się o dzieci neurologicznie poważnie chore w wyniku „powikłań okołopordowych”.
Dlatego, kiedy wreszcie samo się wyjaśniło na jednej z ostatnich wizyt: „nie może Pani rodzić naturalnie, bo blizna po cesarce jest za cienka i byłoby to dla Pani i dziecka zbyt groźne”, poczułam chyba jednak ulgę. I smutek. Bo moje marzenie o przeżyciu oddychania z położną, parcia, bólu, obecności męża tuż obok i… resztką sił wydania Życia na świat odeszły w zapomnienie i już nigdy nie wrócą.
Jednak tak jak w codzienności, walczę o niecodzienność; w tej całej polemice zawalczę o rozsądek: jeśli nie ma żadnych przeszkód, ból (o ile nie jest on jakiś paranoidalny) niech nie będzie argumentem, by pozbawić się wspomnień porodu naturalnego. Z drugiej strony cesarka – niech nie będzie „złem koniecznym” – nie jest do końca naturalną i najlepszą metodą, ale jedyną, by często uratować „powikłane okołoporodowo” dziecko i nigdy nie warto z nią zwlekać za długo.
Blizna
Poród przez cesarskie cięcie jest jednym z tych tematów, które obnaża świat. Dzieli go. Usiłuje wmówić, że czarne jest czarne, a białe tylko białe. Rodzisz przez cesarkę – jesteś złą matką. Dajesz słoiczki – ty leniu. Szczepisz – ależ się dała zmanipulować. Za wcześnie używasz spacerówki – co za lekkomyślność.
A ulubionym odcieniem macierzyństwa jest szarość. Doskonale plasuje się między dziewczęcym różem i chłopięcym błękitem naszych dzieci. Szarość to uniesienia wspólnych gilgotek, śmiechu do rozpuku, poranków nad owsianką, ale także zbieranie tej owsianki z podłogi, nieprzespane noce i wyrzynające się ząbki z płaczem. Ta sama szarość jest naszymi wyborami – nie zawsze jedynymi słusznymi, ale naszymi: „tam i wtedy”; gdzie „tu i teraz” nie ma prawa nikt nieznający „tam i wtedy” oceniać. Nikt poza nami samymi. A już na pewno nie jakaś anonimowa kobieta w morzu swoich pustych fejsbukowych grup.
Córeczko… nieważne jak do mnie przyszłaś… Choćbyś przyfrunęła kiedyś o świcie na liściu kapusty albo przypłynęła wraz z morską falą – kocham Cię najmocniej jak potrafię, broniąc tej miłości najlepiej jak potrafię 🙂
Jeśli jesteś na moim blogu pierwszy raz: poznajmy się bliżej! 🙂
Cesarski poród, którego nie było?
Już wiem, że są na tym świecie dokładnie trzy rzeczy, których będę żałować do końca życia: że los na bohatera historii pt. „Błąd lekarski” wybrał właśnie mnie; że dylemat: rodzić naturalnie czy przez cesarskie cięcie nigdy nie będzie już mój; że jakaś pani, która bez zająknięcia się klawiatury pisze, że moje dziecko urodzone przez cesarkę nie jest urodzone, a wydobyte, nie ma na tyle odwagi, by to samo kiedyś powiedzieć prosto w twarz… mojej córeczce.
Lewatywa
Okrągła lampa sali operacyjnej z kilkoma okrągłymi reflektorami przypomina mi głowę pająka, w którego kilku paru oczach (tak jak w tych lampach) odbija się cały mój strach. Odbija się wystarczająco znieczulony już brzuch, który przez chwilę staje się totalnie nieswój, a przypomina w czuciu gumowy ponton szarpany pod wodą. Wokół zielone ściany. Zielone kitle. Ich rozmowy i Twoja modlitwa przekrzykują się nawzajem, mimo że Twoja zdrowaśka to szept, a ich – gromki śmiech lekarskich anegdotek z dyżurów. I ta niewiedza, strach, tykająca w głowie bomba z pytaniem: „to już?”. A kiedy położna poprawiająca mi maseczkę na twarzy z tlenem mówi: „to już”, bomba eksploduje mieszanką ulgi i przerażenia zarazem: „to czemu jest tak cicho…?!”. I za sekund kilka słyszysz ten pierwszy krzyk. Pierwszym zmysłem, jakim poznajesz swoje dziecko jest słuch. Wzrok z małym, trochę zawsze brudnawym Zawiniątkiem wśród prześcieradeł zaznajamia się dopiero kilka nieskończenie długich momentów później: o ile zmysł wzroku nie rozmywa zbytnio obrazu – przez nieprzestające płynąć łzy.
Historia ta – mimo potęgi chwili, w której zmienia się całe moje życie – nie jawi się w mojej pamięci jako ta beztroska chwila szczęśliwości. Historia ta jawi się jako punkt zwrotny w życiu, które pod reflektorami sali operacyjnej zaczyna nową erę: bycia mamą. Najpierw obolałą, pokrojoną, wystraszoną po brzegi swoich emocji, ale mamą. Historia ta wraca do mojej pamięci, gdy czytam ostatnio na jednej z grup (a potem na kolejnej i kolejnej, bo niestety durnota ludzka ma niesamowitą łatwość stawania się viralem), że dzieci urodzone przez cesarskie cięcie nie są urodzone, a wydobyte. Nie będę cytować. Nie chcę tworzyć viralu. Chcę stworzyć ważny pretekst. Pretekst do jakże popularnej ostatnio znów dyskusji: rodzić naturalnie czy przez cesarskie cięcie?
Cięcie
Pamiętam dość dobrze jedną z kolejnych wizyt u ginekologa w drugiej ciąży, na którą poszłam już dość wyluzowana (w końcu najgorsze chwile niepewności pierwszych dwóch trymestrów za mną). Szybko stan mojego luzu minął wraz z pytaniem ze strony lekarza: „Pani Aniu, to jak rodzimy: cesarka czy naturalnie…?”. Słucham? A to mam wybór? I to ja mam decydować?
Szczerze mówiąc dotychczas myślałam, że jak miałam już raz cesarkę, to każda kolejna ciąża będzie się tak kończyć. A to nieprawda. Jeśli poprawnie wykonano zabieg cesarskiego cięcia za pierwszym razem, kolejne rozwiazanie może nastąpić w sposób naturalny: wsród krzyków zwykłej porodówki zamiast wśród ciszy zielonej sterylnej sali. Myślicie, że poczułam ulgę, że mam wybór…? Wręcz przeciwnie. Wiele tygodni trwała moja walka wewnętrzna między rozumem, a sercem; między spokojem, a strachem; między matczyną intuicją, a medycznym wskazaniem. Wzięłam w końcu kartkę. Podzieliłam ją na pół. Zrobiłam listę swoich plusów i minusów. Jeszcze wtedy nie wiedzałam, że na próżno.
Rodzić naturalnie czy przez cesarskie cięcie
Skoro pojawiła się opcja porodu naturalnego, to moje serce urosło: pompowane nadzieją przeżycia tego najcudowniejszego momentu w życiu tak na 100% i przede wszystkim pompowane wiarą, że odzyskałam… normalność! Znów jestem statystyczną „babą w ciąży” – cóż za cudowne uczucie! Znam przecież jego przeciwieństwo, jakie przeżywałam podczas ciąży z Krzysiem: nakaz leżenia właściwie przez wszystkie miesiące, paniczny lęk przed każdym USG, liczenie ruchów, długie tygodnie na oddziale patologii ciąży, aż w końcu nagła decyzja o cesarce, bo psuły się przepływy tlenu. I happy end, który trwał krótko. Za krótko.
Naturalnie
Poród naturalny kojarzył mi się z jedną z tych scen z filmów, gdzie kobieta w białej koszuli w drobne kropki oddycha w rytm ściskania męża za rękę, a po serii krzyków między jej nogami powoli zaczyna być słychać kwilenie. Chyba nigdy nie sprawdzę czy tak to wygląda naprawdę 😉 Wiem o porodach kilkunastogodzinnych, zlanych łzami, kroplami potu, wykrzyczanych wszelką odmianą „jezusów i maryj” oraz „nigdy więcej”. Wiem o porodach, które nie bolą wcale, ale i o takich, że przez długie tygodnie nie możesz sobie nawet usiąść… bez bólu w kroczu. Wiem o porodach, że każdy jest inny – zależny od progu bólu, czasu trwania i… finału!
Cesarka
Cesarka z kolei wcale nie jest tym „rachu-ciachu-i-po-strachu” za jakie często uchodzi. Boli tak samo bardzo, jak poród siłami natury. Tylko nie przed, nie w trakcie, ale po. Nie możesz się nawet zaśmiać, bo czujesz jak rozrywa Ci brzuch. Musisz walczyć o każdy krok zsunięcia się z łóżka, pomoc na sali przy dziecku, o pokarm, który nie zawsze przychodzi tak naturalnie. Jakiś czas później musisz walczyć z blizną, rozciągniętym fałdem na brzuchu (po cesarce podobno skóra trudniej wraca do formy), rozstępem mięśni i zrostami, które często bolą. Cesarka to nie wyjęcie dziecka. To poważny zabieg przecięcia kilku warstw mięśni i powłok brzusznych. To anastazjologiczne znieczulenie w kręgosłup. To lewatywa, cewnik, skalpel, szwy.
U nas pojawił się dodatkowy argument za cesarką, którego nikomu nie życzę: za dużo wiedzieliśmy, za dużo widzieliśmy…. Po miesiącach spędzonych na dziecięcych OIOM-ach, wielokrotnie otarliśmy się o dzieci neurologicznie poważnie chore w wyniku „powikłań okołopordowych”.
Dlatego, kiedy wreszcie samo się wyjaśniło na jednej z ostatnich wizyt: „nie może Pani rodzić naturalnie, bo blizna po cesarce jest za cienka i byłoby to dla Pani i dziecka zbyt groźne”, poczułam chyba jednak ulgę. I smutek. Bo moje marzenie o przeżyciu oddychania z położną, parcia, bólu, obecności męża tuż obok i… resztką sił wydania Życia na świat odeszły w zapomnienie i już nigdy nie wrócą.
Jednak tak jak w codzienności, walczę o niecodzienność; w tej całej polemice zawalczę o rozsądek: jeśli nie ma żadnych przeszkód, ból (o ile nie jest on jakiś paranoidalny) niech nie będzie argumentem, by pozbawić się wspomnień porodu naturalnego. Z drugiej strony cesarka – niech nie będzie „złem koniecznym” – nie jest do końca naturalną i najlepszą metodą, ale jedyną, by często uratować „powikłane okołoporodowo” dziecko i nigdy nie warto z nią zwlekać za długo.
Blizna
Poród przez cesarskie cięcie jest jednym z tych tematów, które obnaża świat. Dzieli go. Usiłuje wmówić, że czarne jest czarne, a białe tylko białe. Rodzisz przez cesarkę – jesteś złą matką. Dajesz słoiczki – ty leniu. Szczepisz – ależ się dała zmanipulować. Za wcześnie używasz spacerówki – co za lekkomyślność.
A ulubionym odcieniem macierzyństwa jest szarość. Doskonale plasuje się między dziewczęcym różem i chłopięcym błękitem naszych dzieci. Szarość to uniesienia wspólnych gilgotek, śmiechu do rozpuku, poranków nad owsianką, ale także zbieranie tej owsianki z podłogi, nieprzespane noce i wyrzynające się ząbki z płaczem. Ta sama szarość jest naszymi wyborami – nie zawsze jedynymi słusznymi, ale naszymi: „tam i wtedy”; gdzie „tu i teraz” nie ma prawa nikt nieznający „tam i wtedy” oceniać. Nikt poza nami samymi. A już na pewno nie jakaś anonimowa kobieta w morzu swoich pustych fejsbukowych grup.
Córeczko… nieważne jak do mnie przyszłaś… Choćbyś przyfrunęła kiedyś o świcie na liściu kapusty albo przypłynęła wraz z morską falą – kocham Cię najmocniej jak potrafię, broniąc tej miłości najlepiej jak potrafię 🙂
Jeśli jesteś na moim blogu pierwszy raz: poznajmy się bliżej! 🙂