Jeśli myślę o wakacjach, myślę: czerwiec. Jeśli myślę o truskawkach: myślę czerwiec. Jeśli myślę o szczęściu, myślę… czerwiec. Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale jak nadchodzi czerwiec to mój poziom serotoniny wzrasta co najmniej o połowę: tak z automatu, przez zerwanie kartki z kalendarza, po przełknięciu świeżego kęsa kalarepy, po usmarowaniu się truskawkowym nadzieniem w drożdżowcu.
I jak kiedyś pomyślałam sobie, że napiszę wpis o szczęściu… , to z nie wiadomo skąd oczywistą oczywistością wiedziałam, że nastąpi to w czerwcu. I tak żując sobie kolejną truskawkę na mojej wiejskiej werandzie, poczułam się szczęśliwa… tak zwyczajnie szczęśliwa jak… dawno nie byłam. Sama się odnalazłam z moją zgubą: tą mikrominutą poczucia się bycia szczęśliwą – tylko ona i ja. I bzyczący robak za uchem, który na komarzych nóżkach próbuje uszczknąć mnie i mojemu szczęściu trochę krwi. Dla siebie, bydlak jeden! Być może on wybrał właśnie tę samą mikrominutę na bycie szczęśliwym. Będzie albo… zginie.
Szczęście bez autoryzacji
I tak samo jest z nami: mamami. No bo, Matko Ty moja Droga! Czy Ciebie ktoś pytał, czy Ty jesteś w ogóle szczęśliwa? Czytamy sobie (oczywiście jak tylko nasze dziecięcia śpią, a obiad kipi na fajerce) nośne tytuły różnych kolorowych gazet. Sezon letni sprzyja wertowaniu kolorowych pism pełnych celebrytów dających receptę na cieszenie się życiem tu i tam, autoryzując swoje poczucie szczęścia na milion sposobów. A nas? Kto się pyta nas: mnie, Ciebie, o Matko! Owszem, może i pytano: tuż po porodzie, w tabunie gości, wśród bukietów kwiatów, kiedy oszołomione tym, że z nas wyszedł (dosłownie!) nowy, nieznany Świat, odpowiedziałyśmy twierdząco, a jakże! Bez szansy na autoryzację.
Dobrze to już było?
A potem przyszedł dzień codzienny. Bez tabunów gości, bez specjalnych bukietów, kiedy to ten nowy Świat staje się człowiekiem wysysając z nas oprócz mleka całe pokłady cierpliwości, sił i… snu, jednocześnie zacierając pamięć o dniach beztroski, nielimitowanym wychodnym i „robię co chcę” płynących.
Bo dawniej szczęście pachniało nocnym dymem z ogniska napchanego ziemniakami z bryndzą, które gotowe były dopiero nad ranem; strzelało metalowym kapslem puszki dobrze uwarzonej podczas biforka z przyjaciółmi; szeleściło torbami zakupów upolowanych w butikach, a nie w spożywczaku; dudniło rytmem kości i pionków poturlanych po skomplikowanej planszy gry zespołowej… I tym podobne szczęścia epizody: stadne, bezterminowe, nieobowiązkowe.
Razem ze mną, kundel bury
Za to dziś… Dziś to szczęście w mamowym wydaniu przypomina burego kundla: gdzieś jest, się pląsa, ale nikt nie wie aktualnie gdzie. Gorzej, Ty sama nie wiesz gdzie ono jest! Czasem pomerda radośnie ogonem, po to, by za chwilę się skulić w sobie gryząc własne pchły. Pocieszny jest. Niezauważany przez rasowy świat karierowych terrierków albo wyfryzowanych pudli. Taki mieszaniec.
Bo to szczęście nasze takie mieszane przecież. Jak dziecko śpi, cieszy nas to przeogromnie: właśnie podczas tej drzemki nasz kundel merda radośnie ogonem, bo spotkał błogi moment stopklatki, kiedy pampers pampersa nie pogania; „zostań, odłóż, nie wolno” zamilkło na dobrych parędziesiąt minut, a gadające stworko-zabawki regenerują swoje decybele.
Ale zaraz zaczynają gryźć pchły: zgryzotami tęsknoty za wspólnymi wygłupami w pościeli albo wyrzutami sumienia, czy aby na pewno spędziliście wystarczająco dużo czasu między karmieniem, studzeniem, ścieraniem i rozdrabnianiem pokarmów lub resztek tychże pokarmów wszelkich. Do tego dochodzi cała masa szczekających wokół starszych psów lub „zawsze lepiej wiedzących”, bo z rodowodem innej matki lub babki, którzy przypomną Ci, że dziecko Twoje musi mieć czapeczkę, że papka powinna mieć grudki i że… mogłabyś sobie w ogóle lepiej radzić jako matka. Na koniec wkracza mąż, ojciec Twojego dziecka albo nawet nikt, kto by mógł się nim poczuwać: ależ to właściwie przecież wszystko jedno, bo żaden nie spyta: „Czy Ty, Mamo, jesteś szczęśliwa?”.
Inaczej zginiesz
Dlatego przygarnij Droga Mamo tego swojego kundla: z całą jego zapchloną krasą, a gwarantuję Ci, że jak go przytulisz mocno do serca: będzie częściej merdał ogonem. Po prostu głaszcz, rozpieszczaj, dopuszczaj do siebie wewnętrzne poczucie bycia szczęśliwą. Choćby przez tę mikrominutę dziennie. Celebruj ją! Z kawą, z lampką wina, ze szczoteczką do zębów w ustach… szczerząc się do swojego odbicia w lustrze, które się do Ciebie szczerze uśmiecha. Poszukaj tego szczęścia! Może w świetle wieczornej lampki, wśród cichej muzyki, w twarzy kochanej. Bo inaczej… zginiesz w otchłani macierzyństwa, które daje, a zapomniało, jak i co trzeba brać. Zginiesz jak ten marny komar na mojej werandzie, szukając, ale nie znajdując…
Bo podobno szczęście następuje częściej jak się je wizualizuje… Tak więc życzę Wam radosnego Kundla
i tego Szczęścia o pojemności… stodoły! Otwierajcie ją śmiało, co dnia 😉
Czy Ty jesteś w ogóle szczęśliwa, Mamo?
Jeśli myślę o wakacjach, myślę: czerwiec. Jeśli myślę o truskawkach: myślę czerwiec. Jeśli myślę o szczęściu, myślę… czerwiec. Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale jak nadchodzi czerwiec to mój poziom serotoniny wzrasta co najmniej o połowę: tak z automatu, przez zerwanie kartki z kalendarza, po przełknięciu świeżego kęsa kalarepy, po usmarowaniu się truskawkowym nadzieniem w drożdżowcu.
I jak kiedyś pomyślałam sobie, że napiszę wpis o szczęściu… , to z nie wiadomo skąd oczywistą oczywistością wiedziałam, że nastąpi to w czerwcu. I tak żując sobie kolejną truskawkę na mojej wiejskiej werandzie, poczułam się szczęśliwa… tak zwyczajnie szczęśliwa jak… dawno nie byłam. Sama się odnalazłam z moją zgubą: tą mikrominutą poczucia się bycia szczęśliwą – tylko ona i ja. I bzyczący robak za uchem, który na komarzych nóżkach próbuje uszczknąć mnie i mojemu szczęściu trochę krwi. Dla siebie, bydlak jeden! Być może on wybrał właśnie tę samą mikrominutę na bycie szczęśliwym. Będzie albo… zginie.
Szczęście bez autoryzacji
I tak samo jest z nami: mamami. No bo, Matko Ty moja Droga! Czy Ciebie ktoś pytał, czy Ty jesteś w ogóle szczęśliwa? Czytamy sobie (oczywiście jak tylko nasze dziecięcia śpią, a obiad kipi na fajerce) nośne tytuły różnych kolorowych gazet. Sezon letni sprzyja wertowaniu kolorowych pism pełnych celebrytów dających receptę na cieszenie się życiem tu i tam, autoryzując swoje poczucie szczęścia na milion sposobów. A nas? Kto się pyta nas: mnie, Ciebie, o Matko! Owszem, może i pytano: tuż po porodzie, w tabunie gości, wśród bukietów kwiatów, kiedy oszołomione tym, że z nas wyszedł (dosłownie!) nowy, nieznany Świat, odpowiedziałyśmy twierdząco, a jakże! Bez szansy na autoryzację.
Dobrze to już było?
A potem przyszedł dzień codzienny. Bez tabunów gości, bez specjalnych bukietów, kiedy to ten nowy Świat staje się człowiekiem wysysając z nas oprócz mleka całe pokłady cierpliwości, sił i… snu, jednocześnie zacierając pamięć o dniach beztroski, nielimitowanym wychodnym i „robię co chcę” płynących.
Bo dawniej szczęście pachniało nocnym dymem z ogniska napchanego ziemniakami z bryndzą, które gotowe były dopiero nad ranem; strzelało metalowym kapslem puszki dobrze uwarzonej podczas biforka z przyjaciółmi; szeleściło torbami zakupów upolowanych w butikach, a nie w spożywczaku; dudniło rytmem kości i pionków poturlanych po skomplikowanej planszy gry zespołowej… I tym podobne szczęścia epizody: stadne, bezterminowe, nieobowiązkowe.
Razem ze mną, kundel bury
Za to dziś… Dziś to szczęście w mamowym wydaniu przypomina burego kundla: gdzieś jest, się pląsa, ale nikt nie wie aktualnie gdzie. Gorzej, Ty sama nie wiesz gdzie ono jest! Czasem pomerda radośnie ogonem, po to, by za chwilę się skulić w sobie gryząc własne pchły. Pocieszny jest. Niezauważany przez rasowy świat karierowych terrierków albo wyfryzowanych pudli. Taki mieszaniec.
Bo to szczęście nasze takie mieszane przecież. Jak dziecko śpi, cieszy nas to przeogromnie: właśnie podczas tej drzemki nasz kundel merda radośnie ogonem, bo spotkał błogi moment stopklatki, kiedy pampers pampersa nie pogania; „zostań, odłóż, nie wolno” zamilkło na dobrych parędziesiąt minut, a gadające stworko-zabawki regenerują swoje decybele.
Ale zaraz zaczynają gryźć pchły: zgryzotami tęsknoty za wspólnymi wygłupami w pościeli albo wyrzutami sumienia, czy aby na pewno spędziliście wystarczająco dużo czasu między karmieniem, studzeniem, ścieraniem i rozdrabnianiem pokarmów lub resztek tychże pokarmów wszelkich. Do tego dochodzi cała masa szczekających wokół starszych psów lub „zawsze lepiej wiedzących”, bo z rodowodem innej matki lub babki, którzy przypomną Ci, że dziecko Twoje musi mieć czapeczkę, że papka powinna mieć grudki i że… mogłabyś sobie w ogóle lepiej radzić jako matka. Na koniec wkracza mąż, ojciec Twojego dziecka albo nawet nikt, kto by mógł się nim poczuwać: ależ to właściwie przecież wszystko jedno, bo żaden nie spyta: „Czy Ty, Mamo, jesteś szczęśliwa?”.
Inaczej zginiesz
Dlatego przygarnij Droga Mamo tego swojego kundla: z całą jego zapchloną krasą, a gwarantuję Ci, że jak go przytulisz mocno do serca: będzie częściej merdał ogonem. Po prostu głaszcz, rozpieszczaj, dopuszczaj do siebie wewnętrzne poczucie bycia szczęśliwą. Choćby przez tę mikrominutę dziennie. Celebruj ją! Z kawą, z lampką wina, ze szczoteczką do zębów w ustach… szczerząc się do swojego odbicia w lustrze, które się do Ciebie szczerze uśmiecha. Poszukaj tego szczęścia! Może w świetle wieczornej lampki, wśród cichej muzyki, w twarzy kochanej. Bo inaczej… zginiesz w otchłani macierzyństwa, które daje, a zapomniało, jak i co trzeba brać. Zginiesz jak ten marny komar na mojej werandzie, szukając, ale nie znajdując…
Bo podobno szczęście następuje częściej jak się je wizualizuje… Tak więc życzę Wam radosnego Kundla
i tego Szczęścia o pojemności… stodoły! Otwierajcie ją śmiało, co dnia 😉