Pewnie to znacie… Jak pierwsze dziecko połknie monetę: lecisz na SOR. Jak drugie to zrobi: czekasz aż wyjdzie dołem. Jak z kolei połknie trzecie – potrącasz z kieszonkowego… Ok, mnie to śmieszy. Jestem mamą dwójki. I bardzo frustruje mnie przekonanie, że… kolejne dziecko ma „gorzej”. A Ciebie?
Bo kolejne dzieci się tylko chowa…?
Wiecie, czego się najbardziej bałam idąc na porodówkę? Tej rozłąki ze starszą córeczką, o której Wam już tutaj dość emocjonalnie pisałam i… tego, czy „nowa” córeczka będzie przeze mnie tak samo dobrze zaopiekowana, tak samo dobrze przyjęta, tak samo dobrze… pokochana. Tak, miałam takie obawy. Nie wiem zupełnie, skąd one się brały. Napiszę więcej: gdzieś tam w głębi siebie byłam wściekła, że tak owe obawy się w ogóle pojawiły. Teraz już wiem skąd. Prawdopodobnie z tych niby śmiesznych memów, docinek półgębkiem, opinii w oczach reszty świata, że „kolejnych dzieci się już nie wychowuje; bo kolejne dzieci się tylko chowa…”.
Na temat tej miłości, troski i uwagi, jaką dzielę pomiędzy obie moje córeczki napiszę Wam kiedy indziej. Bo kochając je najmocniej na świecie, uważam, że to wcale nieprawda; że miłość się mnoży, kiedy się dzieli… O tym zatem niebawem!
5 dowodów, że drugie dziecko nie ma gorzej…
Dziś chcę dosłownie wypunktować tej całej reszcie żartującego świata, twierdzącego, że pozostałe dzieci się „chowa”, a nie wychowuje 5 dowodów na to, że kolejne (po jedynaku) dziecko, to nie jest gorsze dziecko…
Owszem, byłabym hipokrytką, gdybym twierdziła, że Zuza ma dokładnie takie samo wczesne dzieciństwo (ledwo jej roczek za nami) jak Nela (która już skończyła 3 latka!). Owszem, nieprawdą jest, że Zuza ma to samo spektrum naszej uwagi, czułości albo beztroski. Zuzi rozszerzanie diety poszło zdecydowanie szybciej: dopisywał i jej apetyt, i nasze mniejsze przejmowanie się proporcjami, kolejnością, schematami… Ale poza tym? Znalazłam dokładnie 5 powodów, dla których Zuza wcale nie jest na przegranej pozycji będąc młodszą siostrą.
1. Przejmuję się mniej!
Dokładnie pamiętam ten moment wertowania stosów broszurek i książek o wprowadzaniu papek dla niemowląt. Pamiętam jak bardzo przeżywałam pierwszy zimowy spacer naszej Jedynaczki: czy na pewno wystarczająco ciepło jest ubrana, najedzona, wysmarowana kremem… Przeżywałam pierwsze etapy rozszerzania diety tak bardzo, że radząc się wielu specjalistów, posłuchałam, żeby próbować rozszerzać już po 4-tym miesiącu. Efekt? Alergia pokarmowa, która trwała do roku. Czy to było jej powodem? Nie wiem. Ale wiem, że przekombinowałam. Teraz zaczęłam (nawet dla własnej wygody) rozszerzać Zuzi po szóstym miesiącu i ani alergii, ani innych niespodzianek. Poszło… gładko!
No właśnie. Słowo klucz padło już kilka linijek wyżej. „Mniejsze przejmowanie” oczywiścienie oznacza w tym wypadku zera przejmowania, czyli olania wszelkich zasad pielęgnacji i opieki nad niemowlakiem. Mniejsze przejmowanie to spadek, jaki dostałam po starszej córce: w głowie i w sercu. Efekt? Mniej stresu!
To „przejmowanie się mniej”, które zawdzięczamy już odpowiedniej dawce doświadczenia, wiedzy i przebytych epizodów „odstępstw od normy”, które i tak kończyły się happy endem, pozwala nam mieć naprawdę większy spokój w sobie i tę pewność, że… i tak sobie damy radę, i tak będzie dobrze! A spokojna mama to poczucie ogromnego bezpieczeństwa dla najmłodszego z naszego gniazda (i nie tylko).
2. Dodatkowe bodźce!
Pamiętam ten moment połykania na szybko jakiejś marnej kromki z serem w kuchni, kiedy z teamu: „Tata jeden i one dwie” w porze kąpieli zaczął dobiegać do mnie głośny, siarczysty, zaraźliwy… rechot. O nieznanym dotąd tonie w naszym domu. Ja i moja kanapka wylądowałyśmy w moment w łazience, a tam…? Tam nasza malutka, cichutka dotychczas Zuzia zaśmiewa się do rozpuku, bo starsza ją pryska kaczuszką w wannie.
Podobnie potem śmieje się, jak Anielka robi przed nią „hop”, jak jeździ na rowerku, na hulajnodze albo jak śpiewa „re re kum kum”… I co najlepsze (albo najgorsze 😉 ): NIGDY nie śmieje się tak głośno przy jedynie naszej obecności. Tylko przy siostrze!
I może Młodsza miała mniej czytania kontrastowych książeczek, może mniej sensoplastyki, może mniej drapania, gilgotania, „kosi kosi łapci”… Umówmy się, przez miniony rok z dwójką non stop w domu, to dwu/trzyatka pochłaniała 90% uwagi.
Za to „ta młodsza” ma więcej… dodatkowych bodźców! Tych równie ważnych: interakcji na linii dziecko-dziecko; które przy coraz to bardziej zaawansowanych formach zabawy i wygłupów przyjmuje formę relacji: idol i jego uczeń!
3. Siła charakteru!
Pamiętam ten moment, gdy siedziałam w któryś z sobotnich poranków nad śniadaniem, patrząc jak wspólna zabawa piłeczką naszej wesołej dwójeczki przeradza się w… zabieranie sobie tej piłeczki z fochem z przytupem (czytaj: krzykiem którejś ze stron wniebogłosy). Zazwyczaj poszkodowaną jest ta młodsza ze stron. Raz jest to piłeczka, raz klocki, kiedy indziej grający statek lub drewniana łyżka. Wszystko, czym akurat młodsza siostra się bawi wydaje się być interesujące. I chlast – często ta „ciekawość” zostaje sprowadzana do parteru. Jakże dosłownie. Młodszą może zaboli pupa. Mnie: ściska notorycznie serce.
Pamiętam też ten moment, gdy takie śniadania jadamy wspólnie, a potem rozdzielamy się na grupy. Starsza umie już głośno i wyraźnie komunikować swoje potrzeby: „Mamo, pomalujmy”, „Mamo, poczytaj mi książeczkę”… Przecież nie odmówię. Wtedy to młodsza zazwyczaj nie opuszcza nas zbyt daleko, ale gdzieś nieopodal się bawi sama przerzucając zabawki albo pląsa się między naszymi nogami łowiąc kilka wolnych kredek. I też skłamałabym, twierdząc, że gdzieś tam w środku nie jest mi… smutno, że nie mam mocy rozdwojenia się: malowania i pląsania.
Wtedy zamiast chusteczek do gry wkracza głos rozsądku: ona ma nas – obok. Walcząc o piłeczkę, od małego postawiona jest w obliczu konieczności rywalizacji i walki o swoje. Walcząc o swoje: ćwiczy determinację. Pląsając obok – uczy się samodzielności. Może dlatego tak bardzo widzę te wszystkie cechy, bo mnie samej tak bardzo ich czasem brakuje. Tak, jestem jedynaczką. Rozpieszczoną jedynaczką.
4. Więcej wiedzy!
W punkcie pierwszym pisałam o wiedzy nabytej w sposób… naturalny! Takiej, przed dawką której postawiły mnie okoliczności. Teraz na warsztat biorę wiedzę, którą musiałam znaleźć. Kiedy? Kiedy przestawałam sobie radzić z okolicznościami życia obok rodzeństwa w postaci własnych dzieci… Musiałam, znaczy chciałam szukać fachowej wiedzy, gdy widziałam jak bardzo dwuletnie serce i głowa nie potrafią sobie ułożyć na miejscu obecności w domu „kogoś nowego”, nie do końca wiadomo skąd. Emocje kipiały! Zazdrość, mimo wszelkich zastosowanych znanych nam wtedy metod, dawała się we znaki! Nasze pierwsze wczasy nad morzem, kilka tygodni po wyjściu z porodówki były… psychicznym koszmarem walki o chwilę ciszy!
Pamiętam jak uciekłam wtedy od tych wybuchów emocji do trójmiejskiego SMYKA. To tam, błądząc bez celu po regałach (bardziej żeby się schować, niż coś kupić), przed moimi oczami ukazały się one dwie: jedna w różu, druga w zieleni! Oczywiście, że kupiłam! I te książki naprawdę uratowały nam dalsze wczasy, a raczej podarowały nam wreszcie… więcej ciszy, względny spokój i dowód na to, że czasem jednak poradniki się przydają! Te pozycje: „Jak mówić, żeby Maluchy nas słuchały” oraz „Rodzeństwo bez rywalizacji” mogę Wam polecić z całego serca! Do dziś stosujemy wiele z wspomnianych tam metod i to naprawdę działa! Zatem jeśli kiedyś ktoś by chciał mi wciskać “Biblię rodziców”, to podziękuję, bo już takową znalazłam 🙂
5. Lepsze! Zabawki, gadżety, śpiochy!
I ostatnie. Ale wcale nie najmniej ważne. Bo ja akurat przywiązuję dużą wagę do tego, czym i jaką jakością otaczam moje dzieci. W tym punkcie chodzi mi wyłącznie o sprawy materialne: gadżety, zabawki, ubrania, itp. I wiecie co? Jak przy Anielce, niczym Dorotka z Krainy Oz wpadłam w prawdziwe tornado wyprawkowych zakupów; tak przy Zuzi kupuję dużo mniej, ale naprawdę dobrej jakości. Wiem już, na co zwracać uwagę, jaki plastik toleruję, jakiego unikam. Jakie ciuszki się sprawdziły, jakim kaftanikom mówimy zdecydowanie „nie”.
Żeby nie być gołosłowną, np. świetnym odkryciem zakupowym poprzedniego macierzyństwa był otulacz na pierwsze dni albo kubek niekapek – oba te zakupy zdublowałam bez chwili zawahania przy Zuzi. Nie pytajcie mnie natomiast, ile i co wyleciało z listy „must have” przy młodszej, bo… ten wpis by nie miał końca! 😀
*) Wpis powstał w ramach współpracy z marką SMYK
O tym, jak bardzo moje dzieci się kochają, a jak bardzo “nienawidzą” 😉 często opowiadam na moich InstaStories: TUTAJ
DRUGIE (trzecie i każde kolejne dziecko) znaczy… GORSZE?
Pewnie to znacie… Jak pierwsze dziecko połknie monetę: lecisz na SOR. Jak drugie to zrobi: czekasz aż wyjdzie dołem. Jak z kolei połknie trzecie – potrącasz z kieszonkowego… Ok, mnie to śmieszy. Jestem mamą dwójki. I bardzo frustruje mnie przekonanie, że… kolejne dziecko ma „gorzej”. A Ciebie?
Bo kolejne dzieci się tylko chowa…?
Wiecie, czego się najbardziej bałam idąc na porodówkę? Tej rozłąki ze starszą córeczką, o której Wam już tutaj dość emocjonalnie pisałam i… tego, czy „nowa” córeczka będzie przeze mnie tak samo dobrze zaopiekowana, tak samo dobrze przyjęta, tak samo dobrze… pokochana. Tak, miałam takie obawy. Nie wiem zupełnie, skąd one się brały. Napiszę więcej: gdzieś tam w głębi siebie byłam wściekła, że tak owe obawy się w ogóle pojawiły. Teraz już wiem skąd. Prawdopodobnie z tych niby śmiesznych memów, docinek półgębkiem, opinii w oczach reszty świata, że „kolejnych dzieci się już nie wychowuje; bo kolejne dzieci się tylko chowa…”.
Na temat tej miłości, troski i uwagi, jaką dzielę pomiędzy obie moje córeczki napiszę Wam kiedy indziej. Bo kochając je najmocniej na świecie, uważam, że to wcale nieprawda; że miłość się mnoży, kiedy się dzieli… O tym zatem niebawem!
5 dowodów, że drugie dziecko nie ma gorzej…
Dziś chcę dosłownie wypunktować tej całej reszcie żartującego świata, twierdzącego, że pozostałe dzieci się „chowa”, a nie wychowuje 5 dowodów na to, że kolejne (po jedynaku) dziecko, to nie jest gorsze dziecko…
Owszem, byłabym hipokrytką, gdybym twierdziła, że Zuza ma dokładnie takie samo wczesne dzieciństwo (ledwo jej roczek za nami) jak Nela (która już skończyła 3 latka!). Owszem, nieprawdą jest, że Zuza ma to samo spektrum naszej uwagi, czułości albo beztroski. Zuzi rozszerzanie diety poszło zdecydowanie szybciej: dopisywał i jej apetyt, i nasze mniejsze przejmowanie się proporcjami, kolejnością, schematami… Ale poza tym? Znalazłam dokładnie 5 powodów, dla których Zuza wcale nie jest na przegranej pozycji będąc młodszą siostrą.
1. Przejmuję się mniej!
Dokładnie pamiętam ten moment wertowania stosów broszurek i książek o wprowadzaniu papek dla niemowląt. Pamiętam jak bardzo przeżywałam pierwszy zimowy spacer naszej Jedynaczki: czy na pewno wystarczająco ciepło jest ubrana, najedzona, wysmarowana kremem… Przeżywałam pierwsze etapy rozszerzania diety tak bardzo, że radząc się wielu specjalistów, posłuchałam, żeby próbować rozszerzać już po 4-tym miesiącu. Efekt? Alergia pokarmowa, która trwała do roku. Czy to było jej powodem? Nie wiem. Ale wiem, że przekombinowałam. Teraz zaczęłam (nawet dla własnej wygody) rozszerzać Zuzi po szóstym miesiącu i ani alergii, ani innych niespodzianek. Poszło… gładko!
No właśnie. Słowo klucz padło już kilka linijek wyżej. „Mniejsze przejmowanie” oczywiście nie oznacza w tym wypadku zera przejmowania, czyli olania wszelkich zasad pielęgnacji i opieki nad niemowlakiem. Mniejsze przejmowanie to spadek, jaki dostałam po starszej córce: w głowie i w sercu. Efekt? Mniej stresu!
To „przejmowanie się mniej”, które zawdzięczamy już odpowiedniej dawce doświadczenia, wiedzy i przebytych epizodów „odstępstw od normy”, które i tak kończyły się happy endem, pozwala nam mieć naprawdę większy spokój w sobie i tę pewność, że… i tak sobie damy radę, i tak będzie dobrze! A spokojna mama to poczucie ogromnego bezpieczeństwa dla najmłodszego z naszego gniazda (i nie tylko).
2. Dodatkowe bodźce!
Pamiętam ten moment połykania na szybko jakiejś marnej kromki z serem w kuchni, kiedy z teamu: „Tata jeden i one dwie” w porze kąpieli zaczął dobiegać do mnie głośny, siarczysty, zaraźliwy… rechot. O nieznanym dotąd tonie w naszym domu. Ja i moja kanapka wylądowałyśmy w moment w łazience, a tam…? Tam nasza malutka, cichutka dotychczas Zuzia zaśmiewa się do rozpuku, bo starsza ją pryska kaczuszką w wannie.
Podobnie potem śmieje się, jak Anielka robi przed nią „hop”, jak jeździ na rowerku, na hulajnodze albo jak śpiewa „re re kum kum”… I co najlepsze (albo najgorsze 😉 ): NIGDY nie śmieje się tak głośno przy jedynie naszej obecności. Tylko przy siostrze!
I może Młodsza miała mniej czytania kontrastowych książeczek, może mniej sensoplastyki, może mniej drapania, gilgotania, „kosi kosi łapci”… Umówmy się, przez miniony rok z dwójką non stop w domu, to dwu/trzyatka pochłaniała 90% uwagi.
Za to „ta młodsza” ma więcej… dodatkowych bodźców! Tych równie ważnych: interakcji na linii dziecko-dziecko; które przy coraz to bardziej zaawansowanych formach zabawy i wygłupów przyjmuje formę relacji: idol i jego uczeń!
3. Siła charakteru!
Pamiętam ten moment, gdy siedziałam w któryś z sobotnich poranków nad śniadaniem, patrząc jak wspólna zabawa piłeczką naszej wesołej dwójeczki przeradza się w… zabieranie sobie tej piłeczki z fochem z przytupem (czytaj: krzykiem którejś ze stron wniebogłosy). Zazwyczaj poszkodowaną jest ta młodsza ze stron. Raz jest to piłeczka, raz klocki, kiedy indziej grający statek lub drewniana łyżka. Wszystko, czym akurat młodsza siostra się bawi wydaje się być interesujące. I chlast – często ta „ciekawość” zostaje sprowadzana do parteru. Jakże dosłownie. Młodszą może zaboli pupa. Mnie: ściska notorycznie serce.
Pamiętam też ten moment, gdy takie śniadania jadamy wspólnie, a potem rozdzielamy się na grupy. Starsza umie już głośno i wyraźnie komunikować swoje potrzeby: „Mamo, pomalujmy”, „Mamo, poczytaj mi książeczkę”… Przecież nie odmówię. Wtedy to młodsza zazwyczaj nie opuszcza nas zbyt daleko, ale gdzieś nieopodal się bawi sama przerzucając zabawki albo pląsa się między naszymi nogami łowiąc kilka wolnych kredek. I też skłamałabym, twierdząc, że gdzieś tam w środku nie jest mi… smutno, że nie mam mocy rozdwojenia się: malowania i pląsania.
Wtedy zamiast chusteczek do gry wkracza głos rozsądku: ona ma nas – obok. Walcząc o piłeczkę, od małego postawiona jest w obliczu konieczności rywalizacji i walki o swoje. Walcząc o swoje: ćwiczy determinację. Pląsając obok – uczy się samodzielności. Może dlatego tak bardzo widzę te wszystkie cechy, bo mnie samej tak bardzo ich czasem brakuje. Tak, jestem jedynaczką. Rozpieszczoną jedynaczką.
4. Więcej wiedzy!
W punkcie pierwszym pisałam o wiedzy nabytej w sposób… naturalny! Takiej, przed dawką której postawiły mnie okoliczności. Teraz na warsztat biorę wiedzę, którą musiałam znaleźć. Kiedy? Kiedy przestawałam sobie radzić z okolicznościami życia obok rodzeństwa w postaci własnych dzieci… Musiałam, znaczy chciałam szukać fachowej wiedzy, gdy widziałam jak bardzo dwuletnie serce i głowa nie potrafią sobie ułożyć na miejscu obecności w domu „kogoś nowego”, nie do końca wiadomo skąd. Emocje kipiały! Zazdrość, mimo wszelkich zastosowanych znanych nam wtedy metod, dawała się we znaki! Nasze pierwsze wczasy nad morzem, kilka tygodni po wyjściu z porodówki były… psychicznym koszmarem walki o chwilę ciszy!
Pamiętam jak uciekłam wtedy od tych wybuchów emocji do trójmiejskiego SMYKA. To tam, błądząc bez celu po regałach (bardziej żeby się schować, niż coś kupić), przed moimi oczami ukazały się one dwie: jedna w różu, druga w zieleni! Oczywiście, że kupiłam! I te książki naprawdę uratowały nam dalsze wczasy, a raczej podarowały nam wreszcie… więcej ciszy, względny spokój i dowód na to, że czasem jednak poradniki się przydają! Te pozycje: „Jak mówić, żeby Maluchy nas słuchały” oraz „Rodzeństwo bez rywalizacji” mogę Wam polecić z całego serca! Do dziś stosujemy wiele z wspomnianych tam metod i to naprawdę działa! Zatem jeśli kiedyś ktoś by chciał mi wciskać “Biblię rodziców”, to podziękuję, bo już takową znalazłam 🙂
5. Lepsze! Zabawki, gadżety, śpiochy!
I ostatnie. Ale wcale nie najmniej ważne. Bo ja akurat przywiązuję dużą wagę do tego, czym i jaką jakością otaczam moje dzieci. W tym punkcie chodzi mi wyłącznie o sprawy materialne: gadżety, zabawki, ubrania, itp. I wiecie co? Jak przy Anielce, niczym Dorotka z Krainy Oz wpadłam w prawdziwe tornado wyprawkowych zakupów; tak przy Zuzi kupuję dużo mniej, ale naprawdę dobrej jakości. Wiem już, na co zwracać uwagę, jaki plastik toleruję, jakiego unikam. Jakie ciuszki się sprawdziły, jakim kaftanikom mówimy zdecydowanie „nie”.
Żeby nie być gołosłowną, np. świetnym odkryciem zakupowym poprzedniego macierzyństwa był otulacz na pierwsze dni albo kubek niekapek – oba te zakupy zdublowałam bez chwili zawahania przy Zuzi. Nie pytajcie mnie natomiast, ile i co wyleciało z listy „must have” przy młodszej, bo… ten wpis by nie miał końca! 😀
*) Wpis powstał w ramach współpracy z marką SMYK