Wiem już, kto mieszka w moim domu na dwóch nogach. Wiem już od dawna. Wiem nawet, jak będzie miało na imię. Wiem, że jesteście ciekawi. Pytacie: “chłopiec czy dziewczynka”?
Chłopiec czy dziewczynka?
Wiem też, że zrozumiecie, dlaczego jeszcze tego publicznie nie zdradzę.
I gwarantuję: nie powiem „bo nie”.
Bo nastanie ku temu jeszcze czas. I on nastanie. Obiecuję.
Póki co, mam trzy bardzo ważne powody, żeby poczekać…
Pierwszy powód: ja
I moja wewnętrzna, prywatna troska o to, by podczas spotkań z moimi przyjaciółmi na pytanie:
„Co u Was słychać?”, móc opowiedzieć coś nowego. Zamiast: “przecież wiesz”.
I moja potrzeba umiaru oraz znalezienia granicy między życiem online i offline.
Uwierzcie, bardzo cienka to granica.
To, co widzicie na moich facebookach i instagramach zamiast kolorowej owsianki: to sama prawda, codzienność w czystej postaci. Ale tylko jej skrawek.
Być może dlatego także, nie zawsze pokazuję, co jem na romantycznych (mniej lub bardziej) kolacjach.
Na jakie filmy chadzam do kina.
Gdzie spędzam weekendy.
Czy wolę sushi futomaki czy nigiri.
Dlatego pełen wizerunek męża i dziecka udostępniam rzadko.
Dlatego nie zaprowadzam Was na porodówkę, do sypialni ani na imprezy rodzinne.
Dlatego, że pilnuję prywatności własnej lodówki.
Bo nawet nieopatrznie nie chcę wyskakiwać… z Waszej.
Drugi powód: życie
Jestem jedną z setek tysięcy kobiet, które właśnie w tym momencie oczekują dzieciątka.
Jestem jedną z tych, które lada moment zostaną mamą po raz drugi. A właściwie: trzeci.
Nie jestem ani żoną Roberta Lewandowskiego, ani księżniczką angielską, aby z faktu, że mój pępek wystaje już na dobre kilkadziesiąt centymetrów, robić… pępek świata.
Moje życie jest zwyczajne. Moje życie jest nudne.
Pełne radości i strachów.
Pełne dni na hurra i tych, gdzie żal dupę ściska.
Tak, ciąża zajmuje teraz większość mojego czasu myślowego: stąd wiele refleksji na jej temat.
Wspólnych refleksji: z którymi utożsami się każda z nas.
I jest, będzie trochę zdjęć – bez świecenia gołym brzuchem – tych najładniejszych, po mojemu, dyskretnych – na pamiątkę.
Na obiad jem mielone albo robię zapiekankę makaronową z „tym-co-zostało-w-lodówce”.
Noszę t-shirty męża i zdarzają się skarpetki z dziurą.
Nie po każdym porannym myciu zębów robię make-up.
Zakupy robię częściej na targu niż w supermarkecie.
Płaczę sobie jak mi źle. Jak mi ktoś dokopie. Jak sama sobie dokopię.
I cieszę się w głos, gdy czytam tutaj, w komentarzach pod wpisami:
„Mam dokładnie jak Ty!”.
Trzeci powód: Wy!
Big Brother jest już passé.
A internet kipi od nadmiernego ekshibicjonizmu.
Nie chcę łapać byle-jakich ryb, na byle-jaką wędkę.
Nie chcę wabić Was tanimi chwytami „na ciążę” – dlatego wpisów „z brzuszkiem” jest tu stosunkowo mało.
Nie chcę ściągać tłumu gapiów.
Chcę ściągać osoby, które myślą i czują podobnie. Dlatego tu są.
Chcę inspirować.
Dziurką od klucza.
A nie szeroko otwartymi drzwiami.
Nie chcę wyskakiwać z ekranu komputera albo telefonu.
Chcę pojawiać się w myślach – do kawy, przed spaniem, gdy czytacie bloga – w towarzystwie Waszego uśmiechu.
Do dziewczyny z sąsiedztwa, która czasem pokazuje Wam się zza siatki, a czasem zza gęsto zasadzonych tui.
I zawsze ma jedno do powiedzenia – z mniejszą lub większą dozą prywaty:
Dziewczynka czy chłopiec?
Wiem już, kto mieszka w moim domu na dwóch nogach. Wiem już od dawna. Wiem nawet, jak będzie miało na imię. Wiem, że jesteście ciekawi. Pytacie: “chłopiec czy dziewczynka”?
Chłopiec czy dziewczynka?
Wiem też, że zrozumiecie, dlaczego jeszcze tego publicznie nie zdradzę.
I gwarantuję: nie powiem „bo nie”.
Bo nastanie ku temu jeszcze czas. I on nastanie. Obiecuję.
Póki co, mam trzy bardzo ważne powody, żeby poczekać…
Pierwszy powód: ja
I moja wewnętrzna, prywatna troska o to, by podczas spotkań z moimi przyjaciółmi na pytanie:
„Co u Was słychać?”, móc opowiedzieć coś nowego. Zamiast: “przecież wiesz”.
I moja potrzeba umiaru oraz znalezienia granicy między życiem online i offline.
Uwierzcie, bardzo cienka to granica.
To, co widzicie na moich facebookach i instagramach zamiast kolorowej owsianki: to sama prawda, codzienność w czystej postaci. Ale tylko jej skrawek.
Być może dlatego także, nie zawsze pokazuję, co jem na romantycznych (mniej lub bardziej) kolacjach.
Na jakie filmy chadzam do kina.
Gdzie spędzam weekendy.
Czy wolę sushi futomaki czy nigiri.
Dlatego pełen wizerunek męża i dziecka udostępniam rzadko.
Dlatego nie zaprowadzam Was na porodówkę, do sypialni ani na imprezy rodzinne.
Dlatego, że pilnuję prywatności własnej lodówki.
Bo nawet nieopatrznie nie chcę wyskakiwać… z Waszej.
Drugi powód: życie
Jestem jedną z setek tysięcy kobiet, które właśnie w tym momencie oczekują dzieciątka.
Jestem jedną z tych, które lada moment zostaną mamą po raz drugi. A właściwie: trzeci.
Nie jestem ani żoną Roberta Lewandowskiego, ani księżniczką angielską, aby z faktu, że mój pępek wystaje już na dobre kilkadziesiąt centymetrów, robić… pępek świata.
Moje życie jest zwyczajne. Moje życie jest nudne.
Pełne radości i strachów.
Pełne dni na hurra i tych, gdzie żal dupę ściska.
Tak, ciąża zajmuje teraz większość mojego czasu myślowego: stąd wiele refleksji na jej temat.
Wspólnych refleksji: z którymi utożsami się każda z nas.
I jest, będzie trochę zdjęć – bez świecenia gołym brzuchem – tych najładniejszych, po mojemu, dyskretnych – na pamiątkę.
Na obiad jem mielone albo robię zapiekankę makaronową z „tym-co-zostało-w-lodówce”.
Noszę t-shirty męża i zdarzają się skarpetki z dziurą.
Nie po każdym porannym myciu zębów robię make-up.
Zakupy robię częściej na targu niż w supermarkecie.
Płaczę sobie jak mi źle. Jak mi ktoś dokopie. Jak sama sobie dokopię.
I cieszę się w głos, gdy czytam tutaj, w komentarzach pod wpisami:
„Mam dokładnie jak Ty!”.
Trzeci powód: Wy!
Big Brother jest już passé.
A internet kipi od nadmiernego ekshibicjonizmu.
Nie chcę łapać byle-jakich ryb, na byle-jaką wędkę.
Nie chcę wabić Was tanimi chwytami „na ciążę” – dlatego wpisów „z brzuszkiem” jest tu stosunkowo mało.
Nie chcę ściągać tłumu gapiów.
Chcę ściągać osoby, które myślą i czują podobnie. Dlatego tu są.
Chcę inspirować.
Dziurką od klucza.
A nie szeroko otwartymi drzwiami.
Nie chcę wyskakiwać z ekranu komputera albo telefonu.
Chcę pojawiać się w myślach – do kawy, przed spaniem, gdy czytacie bloga – w towarzystwie Waszego uśmiechu.
Do dziewczyny z sąsiedztwa, która czasem pokazuje Wam się zza siatki, a czasem zza gęsto zasadzonych tui.
I zawsze ma jedno do powiedzenia – z mniejszą lub większą dozą prywaty:
Że życie (w tym macierzyństwo) nie jest bajką.
Ale nią bywa.
Że szczęście jest proste.
Że żyć to za mało. Że trzeba celebrować.
Że mama to… rola życia.
Mój blog zamiast być exposé mojego mniej lub bardziej nudnego życia,
Jest próbą rozświetlenia cieni życia i macierzyństwa.
Wystarczy, że… inne niż na powiekach cienie mamy… pod oczami! 😉