Zastała mnie wczoraj wieczorem. Gdzieś między oknem a łóżeczkiem. A poszłam tylko podnieść żaluzję i włożyć wysmyknięte małe stópki pod kołdrę. Szarpnęła mocno… Najpierw za kołnierz. Potem za ramię. Na końcu za serce. I wycisnęła kilka łez. Taka miłość…
Czy Bóg istnieje?
Gdy zastanawiam się czasem, czy Pan Bóg faktycznie istnieje, idę sobie posiedzieć do… dziecięcego pokoiku. W nocy. I przy mrugającym delikatnie światełku nocnej lampki patrzę na moją śpiącą córeczkę. Żaden pejzaż, żaden malarz ani żaden architekt nie stworzyli piękniejszego obrazu na świecie. Tak bezbronnego. Tak rozbrajającego naturalnością. Tak sprzecznego z rozpłakaną lub humorzastą buzią mojego urwisa jeszcze parę godzin temu…
Bo jest taka miłość…
Bo jest taka miłość, która błaga o wieczorną ciszę i spokój, tylko po to, by za chwil kilka znów nie móc się doczekać rozbrykanego poranka.
Bo jest taka miłość, której nie szturchniesz w nocy z komendą: „chrapiesz, przekręć się na bok”, mimo, że chrapie…
Bo jest taka miłość, której rączki całujesz, mimo, że przed chwilą wypolerowały Ci czyste lustro… twarogiem.
Bo jest taka miłość, która pozwala Ci biegać, huśtać, układać klocki mimo zmęczenia, o jakim ci się wcześniej nawet nie śniło.
“Ania urodziła córeczkę”
Pamiętam doskonale ten pierwszy raz: w szpitalu. Gdy niegramotnie tuliłam małe zawiniątko, które tak dobrze niby znałam, bo przemierzyłyśmy razem 9 miesięcy, a nie wiedziałam o nim prawie nic. Nie wiedziałam, dlaczego płacze; jak wygodnie przystawić do cyca; kiedy karmić; kiedy spać; czy kąpać; jak przewijać te kruche 50 centymetrów. Skupiona na tej nowej, niełatwej rzeczywistości, właściwie. nie bardzo rozumiałam, co się stało. Że się stało. Że wszystko się zmieniło. Do czasu, gdy jeden z bliskich mi odwiedzających odebrał telefon i przekazywał dalej: „Ania urodziła córeczkę”. Usłyszałam to. Z boku. Wypowiedziane innym głosem. Coś we mnie pękło. Chyba szczęście! Chyba strach! Chyba miłość!
Od tamtej pory lubię być przyłapana na samodzielnym, samosprawczym i samonapędzającym się spektaklu takiej lawiny emocji.
Lawina…
Bo jest taka miłość…, co chwyci Cię czasem w locie – nie wiedzieć gdzie i kiedy –i nie chce puścić.
Gdy czujesz pierwsze kopnięcia pod skórą, a Twoje dziecko jest jeszcze niewidzialne.
Gdy czytasz na termometrze bezlitosne “ponad 38” i całujesz rozognione, zmęczone czółko.
Gdy dostajesz pierwszą i kolejną laurkę z okazji Dnia Mamy i z roku na rok namalowane serce ma coraz pewniejszy kształt.
Gdy dostajesz bukiet polnych kwiatów – bez okazji – pełen zmiętych i bogu-ducha-winnych maków.
Gdy wracasz z pracy, a w przedpokoju zakładają Ci się na szyje małe rączki, zanim… zdejmiesz buty.
Gdy wybaczasz: piasek na prześcieradle; wyrywanie zabawek innym dzieciom; histeryczny szloch bez powodu.
Śpieszmy się kochać…
Złapie Cię za kark, za ramię, za serce – miliony razy w życiu – czasem gdy tylko przemykasz mimochodem.
Złapie Cię mocniej, gdy przestaniesz być jedyną miłością jej życia.
Zaboli, gdy zatrzasną się drzwi schowanej za nimi buzi obrażonego na świat cały nastolatka.
Złapie Cię mocniej, gdy będziesz tulić swoje wnuki.
Rozpłyniesz się, gdy te nóżki jeszcze niedawno pchające rowerek z trzema kołami podjadą eleganckim samochodem kupionym za własne oszczędności. Na niedzielny obiad.
Ukłuje, gdy w słuchawce usłyszysz rozrzewniony głos: „Mamo, znowu się pokłóciliśmy…”.
Złapie Cię mocniej, gdy usłyszysz: “Pani dziecko to cudowny, dobry człowiek”.
Obezwładni, gdy przy przysłowiowej “szklance wody” nie będziesz leżeć sama.
Złapie Cię najmocniej, gdy zrozumiesz, że niebawem na świecie zostanie już bez Ciebie.
Śpieszmy się kochać nasze dzieci, one tak szybko dorastają…
Śpieszmy się kochać nasze dzieci…
Zastała mnie wczoraj wieczorem. Gdzieś między oknem a łóżeczkiem. A poszłam tylko podnieść żaluzję i włożyć wysmyknięte małe stópki pod kołdrę. Szarpnęła mocno… Najpierw za kołnierz. Potem za ramię. Na końcu za serce. I wycisnęła kilka łez. Taka miłość…
Czy Bóg istnieje?
Gdy zastanawiam się czasem, czy Pan Bóg faktycznie istnieje, idę sobie posiedzieć do… dziecięcego pokoiku. W nocy. I przy mrugającym delikatnie światełku nocnej lampki patrzę na moją śpiącą córeczkę. Żaden pejzaż, żaden malarz ani żaden architekt nie stworzyli piękniejszego obrazu na świecie. Tak bezbronnego. Tak rozbrajającego naturalnością. Tak sprzecznego z rozpłakaną lub humorzastą buzią mojego urwisa jeszcze parę godzin temu…
Bo jest taka miłość…
Bo jest taka miłość, która błaga o wieczorną ciszę i spokój, tylko po to, by za chwil kilka znów nie móc się doczekać rozbrykanego poranka.
Bo jest taka miłość, której nie szturchniesz w nocy z komendą: „chrapiesz, przekręć się na bok”, mimo, że chrapie…
Bo jest taka miłość, której rączki całujesz, mimo, że przed chwilą wypolerowały Ci czyste lustro… twarogiem.
Bo jest taka miłość, która pozwala Ci biegać, huśtać, układać klocki mimo zmęczenia, o jakim ci się wcześniej nawet nie śniło.
“Ania urodziła córeczkę”
Pamiętam doskonale ten pierwszy raz: w szpitalu. Gdy niegramotnie tuliłam małe zawiniątko, które tak dobrze niby znałam, bo przemierzyłyśmy razem 9 miesięcy, a nie wiedziałam o nim prawie nic. Nie wiedziałam, dlaczego płacze; jak wygodnie przystawić do cyca; kiedy karmić; kiedy spać; czy kąpać; jak przewijać te kruche 50 centymetrów. Skupiona na tej nowej, niełatwej rzeczywistości, właściwie. nie bardzo rozumiałam, co się stało. Że się stało. Że wszystko się zmieniło. Do czasu, gdy jeden z bliskich mi odwiedzających odebrał telefon i przekazywał dalej: „Ania urodziła córeczkę”. Usłyszałam to. Z boku. Wypowiedziane innym głosem. Coś we mnie pękło. Chyba szczęście! Chyba strach! Chyba miłość!
Od tamtej pory lubię być przyłapana na samodzielnym, samosprawczym i samonapędzającym się spektaklu takiej lawiny emocji.
Lawina…
Bo jest taka miłość…, co chwyci Cię czasem w locie – nie wiedzieć gdzie i kiedy – i nie chce puścić.
Gdy czujesz pierwsze kopnięcia pod skórą, a Twoje dziecko jest jeszcze niewidzialne.
Gdy czytasz na termometrze bezlitosne “ponad 38” i całujesz rozognione, zmęczone czółko.
Gdy dostajesz pierwszą i kolejną laurkę z okazji Dnia Mamy i z roku na rok namalowane serce ma coraz pewniejszy kształt.
Gdy dostajesz bukiet polnych kwiatów – bez okazji – pełen zmiętych i bogu-ducha-winnych maków.
Gdy wracasz z pracy, a w przedpokoju zakładają Ci się na szyje małe rączki, zanim… zdejmiesz buty.
Gdy wybaczasz: piasek na prześcieradle; wyrywanie zabawek innym dzieciom; histeryczny szloch bez powodu.
Śpieszmy się kochać…
Złapie Cię za kark, za ramię, za serce – miliony razy w życiu – czasem gdy tylko przemykasz mimochodem.
Złapie Cię mocniej, gdy przestaniesz być jedyną miłością jej życia.
Zaboli, gdy zatrzasną się drzwi schowanej za nimi buzi obrażonego na świat cały nastolatka.
Złapie Cię mocniej, gdy będziesz tulić swoje wnuki.
Rozpłyniesz się, gdy te nóżki jeszcze niedawno pchające rowerek z trzema kołami podjadą eleganckim samochodem kupionym za własne oszczędności. Na niedzielny obiad.
Ukłuje, gdy w słuchawce usłyszysz rozrzewniony głos: „Mamo, znowu się pokłóciliśmy…”.
Złapie Cię mocniej, gdy usłyszysz: “Pani dziecko to cudowny, dobry człowiek”.
Obezwładni, gdy przy przysłowiowej “szklance wody” nie będziesz leżeć sama.
Złapie Cię najmocniej, gdy zrozumiesz, że niebawem na świecie zostanie już bez Ciebie.
Śpieszmy się kochać nasze dzieci, one tak szybko dorastają…
fot. Mariola Ślusarz