Czasem się tak zastanawiam i zupełnie nie rozumiem, co Wy robicie na moim blogu? Nie żeby to była jakaś kokieteria. To czysta kalkulacja minionego roku. Bo dziś mija dokładnie rok, odkąd wystukałam drżącą ręką z podniecenia do Was pierwsze litery… I co widzę dziś?
Nie roi się na tymże blogu od noworodkowych uśmieszków. Nie ma zawsze i wszędzie hiper ultra bieli tła i skandynawskich ozdobników artystycznych zdjęć. I do tego ten bezlitośnie słodki róż: co on w ogóle ma wspólnego z prawdziwym macierzyństwem? Przecież macierzyństwo – przynajmniej to internetowe – to tylko poczucie (prze)męczenia, smród kupy i wojenki czy pierś, czy butla.
Skąd ten róż?!
Ale nie bójcie się: wszystko ze mną w porządku. Jestem nieperfekcyjną mamą-zombie. Zamiast skandynawskich wnętrz, pokazuję Wam często wory pod oczami i występuję mimo pryszcza na nosie. Tak, jestem często zmęczoną, od porodu – niewyspaną, nienawidzącą komponowania zupek i wycinania kotków z kanapek, a przy tym po uszy zakochaną mamą w swoim coraz więcej kumającym (aż za wiele!) bobasie. I skąd ten róż? Bo ok, macierzyństwo nie jest bajką, jak z reklam czy katalogów łóżeczek. Ale nią bywa. I to całkiem często, prawda? Zatem żeby tego różu nie zalała fala łez rozpaczy nad odparzoną (znowu!) pupą albo przypływ chorego entuzjazmu nad różową, zdrową pupcią – szukam antidotum. Szukam antidotum na moje własne odnalezienie się w chaosie pierworódki, która myślała, że wszystko wie, a z każdym dniem okazuje się, że wie coraz mniej. Na ratunek niezwłocznie przybył mój ulubiony Przyjaciel. Kto to taki? Kubuś Puchatek! I powiedział:
“Nie możesz nie doceniać Robienia Niczego. Tego, że możesz po prostu iść przed siebie; słuchać tych wszystkich rzeczy, których nie da się usłyszeć i nie przejmować się niczym”.
I tym samym dokonałam przełomowego odkrycia w moim bycie bycia Mamą.
Przekładając z misiowego na nasze matczyne nerwy, rozstrojone błędnym taktem płaczu i uporu naszych podopiecznych: trzeba odpuścić!
I tak brzmi moje magiczne zaklęcie, żeby przetrwać jako matka dzień codzienny: dzień świstaka, dzień tęsknot za przed-rodzicielksą wolnością i nie-doczekania do kolejnego poranka obudzonego w uścisku małych rączek. Odpuścić. Odpuścić w trzech trybach. Z ważną gwiazdką u boku: nie mieć wyrzutów sumienia. Rodzina sobie poradzi beze mnie. Świat się nie zawali. Urodziłam, piersią wykarmiłam. Cała reszta – nie mam na niej wyłączności. A przynajmniej przez te… minuty, godziny, dni.
#minuty
Kolejny taki sam poranek. Kolejne śniadanie jedzone w pośpiechu, gdzie jajka nie skwierczą na patelni, tylko zaczynają dymić spalenizną; gdzie część wagoników z lokomotywy śniadaniowej mojego dziecka wjeżdża wprost do tunelu małej buzi, a część… wpada w przepaść pod niekończącym się mostem kolejowym rozbijając brutalnie o dywan, parkiet i dopiero co umyte szafki. Znów zaczynam rozmowę, której co rano, jako puentę, mogę wbić tabliczkę R.I.P. A może tym razem będzie inaczej?
– Kochanie, naprawdę potrzebny mi jest ten ekspres do kawy! – zaczynam od sedna, bo wiem, że szykującemu się mężowi do pracy minuty lecą zawrotnie szybko do przodu.
– A Ty znowu swoje. Już o tym rozmawialiśmy. Mieliśmy. Nie korzystałaś. – koniec tematu, ucina.
– Nie używałam, bo pracowałam po 10 h dziennie poza domem i tam piłam kawę. W weekendy nie piłam. Potem w ciąży nie piłam. A teraz się wszystko zmieniło – wyłuszczam argumenty jak grzechy na spowiedzi.
– Kup sobie najlepszej jakości kawę i będziesz miała dużo mniej zabawy przy jej przygotowaniu – niby-pragmatycznie i niby po męsku kwituje mąż.
– Kochanie, ale tu nie o ekspres chodzi! – kapituluję, wywieszam białą flagę. Zdurniał (a przynajmniej taką przybrał minę). Kontynuuję:
– Tu o mnie chodzi i o mój żywot kury domowej, której jedynym momentem “dla siebie” jest kilka minut nad filiżanką dobrej, wypieszczonej kawy.
Wygrałam. Kurtyna. Do facetów trzeba prosto. W razie konieczności: wzbudzić litość. A sobie… dogodzić!
#godziny
Taki banał… kąpiel. Tak niedocenione pomieszczenie jak domowa łazienka. A przecież kąpiel może być niezwykle inspirująca. Archimedes, odkrywca podstawowego prawa hydrostatyki, krzyknął “Eureka!” właśnie w wannie. Również Izaak Newton sformułował teorię grawitacji nie w gabinecie nad stertą notatek, tylko w przydomowym ogrodzie, gdy patrzył na… wiszące jabłka.
Ja też lubię uciekać tam, gdzie nie łapie mnie codzienność. Czasem niecodzienność znajduję na babskim wyjściu z dziewczynami na miasto, czasem to randka z mężem w kinie (pod warunkiem znalezienia opieki nad naszą najważniejszą wciąż Codziennością), a czasem to właśnie godzina zamknięcia się w łazience. Taki rytuał: raz w tygodniu. Bez zegarka w ręku. Mąż wówczas też mi wtedy nie odmierza czasu żadnym czytnikiem. Wtedy nie odpalam świata online w telefonie. Wtedy co najwyżej odpalam ulubioną muzykę z youtube’a i… świeczkę. I stoję sobie pod równomiernym, miękkim i ciepłym strumieniem prysznica. Zmywam zmęczenie, żale i plany, których i tak nie zrealizuję. Tworzę nowe – może nie tak przełomowe jak te Archimedesa, ale równie dobre. Pomysł na ten blog zrodził się… pod prysznicem. I nie zapominam o sobie: bo ciało to duch; a duch to ciało. Dlatego raz na jakiś czas (daleka jestem od osób, które codziennie oddają się skomplikowanym rytuałom pielęgnacyjnym w łazience) zafunduję sobie peeling, maseczkę, masaż stóp. Coś nie-codziennego. I że tak niewiele wystarczy, by w mojej zmęczonej głowie poprzestawiać i poukładać tak wiele – dociera do mnie, gdy… wracam do codzienności.
#dni
Kto zna mnie dłużej wie, że ten róż odsłonił się po czasie: z dużej i długiej otchłani totalnej czerni. Czarno widziałam świat, który mi najpierw daje dziecko, a potem brutalnie odbiera. Czarno widziałam naszą niepewną przyszłość bez kolejnych dzieci. Czarno widziałam mamy z brzuszkami, oczekujące. Aż nastał róż w postaci mojego cichego, spełnionego marzenia. Zostałam mamą zdrowej łobuziary. I tego różu – jakim jest sam dar rodzicielstwa nic nie jest w stanie zdeklasować.
Natomiast na co dzień w macierzyństwie mojego szczebla dominuje… szarość. Bo świat matki nie jest tylko biały albo tylko czarny. Nie mają jedynej słusznej racji fanatycy karmienia piersią, zwolenniczki porodów naturalnych, deprecjonujący smoczki, rozszerzający dietę w 4, a nie w 6 miesiącu.
A gdy moja szarość skręca w stronę czerni, przypominam sobie te matki podsypiające u szczebelek łóżeczek swoich dzieci w szpitalach; chylę w myślach czoła samotnym mamom; odwracam onieśmielona wzrok od bezdzietnych par wpatrzonych w nas jak w obrazek na spacerze.
Wtedy znów widzę róż. A gdy czasem skapnie na niego łza zmęczenia, frustracji, braku czasu, nieperfekcyjności i bezsilności… cóż… pewien mądry, rudy chłopczyk powiedział, że ryzyko oswojenia niesie ze sobą ryzyko łez. Oswajam siebie jako Mamę. Oswajam się z moim ciągle nieodkrytym dzieckiem co dnia. Oswajam się z moim wewnętrznym pejczem, który ciągle wartko gna do chłosty, gdy znowu chcę być wonder woman i wszystkich we wszystkim wyręczać, ratować i niańczyć. Oswajam się z nową ja, która przypomina sobie o… sobie.
Nie samym dzieckiem żyje matka
Dlaczego nie samym dzieckiem żyje matka? Bo jak dziecko przestanie być dzieckiem: założy biały welon, obrączkę, a potem w ramionach będzie tulić swoje dziecko; nie chcę w ciszy niepłaczącego już mieszkania, wśród czystych już ścian żyć tylko… przeszłością bycia Mamą-Nianią. Chcę wtedy żyć swoim życiem i wchodzić z nim w życie mojej dorosłej kiedyś córki tak szeroko, jak tylko sama zostawi mi otwartą furtkę.
NIESPODZIANKA DLA MOICH CZYTELNICZEK!
Jeśli chcesz oswajać się i przypominać sobie głównie o TOBIE częściej: serdecznie Cię ZAPRASZAM do mojej jubileuszowo powstałej (z okazji roku istnienia tego bloga) zamkniętejgrupy o nazwie: NIE SAMYM DZIECKIEM ŻYJE MATKA.
Co w niej spotkasz?
Na pewno będzie dużo wspólnej kawy (nie tylko z ekspresu 😉 ), często “na żywo”; babskich rozmów o niczym ważnym dla całej reszty świata…
Będzie dużo inspiracji, uśmiechu, nie-dzieciowych tematów, o których każda z nas ma ochotę porozmawiać najczęściej wtedy, gdy koleżanki są zajęte, a facet i tak nie zrozumie!
Będzie tematycznie: każdy dzień tygodnia będzie miał swój temat przewodni – od wzajemnej pomocy radą, po plotki, co ciekawego w kuchni, w księgarni, kinie i sklepach.
Nie będzie zdjęć dzieci, testów ciążowych, brzuszków, wysypek ani ciuchów na sprzedaż.
Nie będzie hejtu, wzajemnego obrażania się, bezpodstawnej krytyki i będzie bezpiecznie – do grupy nie wpuszczam byle kogo: wszystkie posty będą moderowane i aby stać się członkiem grupy, musisz odpowiedzieć na 3 króciutkie pytania.
Dołącz śmiało i zaproś Znajome Mamy, które także chcą złapać chwilę oddechu… tylko i wyłącznie dla siebie! 😀 Aby dołączyć: kliknij TUTAJ!
Do zobaczenia “na żywo” w najbliższy piątek – kawa z Tabayką live – tylko dla członków grupy! Wymyślę z tej okazji kolejne niespodzianki 😀 Będziesz?
Nie samym dzieckiem żyje matka!
Czasem się tak zastanawiam i zupełnie nie rozumiem, co Wy robicie na moim blogu? Nie żeby to była jakaś kokieteria. To czysta kalkulacja minionego roku. Bo dziś mija dokładnie rok, odkąd wystukałam drżącą ręką z podniecenia do Was pierwsze litery… I co widzę dziś?
Nie roi się na tymże blogu od noworodkowych uśmieszków. Nie ma zawsze i wszędzie hiper ultra bieli tła i skandynawskich ozdobników artystycznych zdjęć. I do tego ten bezlitośnie słodki róż: co on w ogóle ma wspólnego z prawdziwym macierzyństwem? Przecież macierzyństwo – przynajmniej to internetowe – to tylko poczucie (prze)męczenia, smród kupy i wojenki czy pierś, czy butla.
Skąd ten róż?!
Ale nie bójcie się: wszystko ze mną w porządku. Jestem nieperfekcyjną mamą-zombie. Zamiast skandynawskich wnętrz, pokazuję Wam często wory pod oczami i występuję mimo pryszcza na nosie. Tak, jestem często zmęczoną, od porodu – niewyspaną, nienawidzącą komponowania zupek i wycinania kotków z kanapek, a przy tym po uszy zakochaną mamą w swoim coraz więcej kumającym (aż za wiele!) bobasie. I skąd ten róż? Bo ok, macierzyństwo nie jest bajką, jak z reklam czy katalogów łóżeczek. Ale nią bywa. I to całkiem często, prawda? Zatem żeby tego różu nie zalała fala łez rozpaczy nad odparzoną (znowu!) pupą albo przypływ chorego entuzjazmu nad różową, zdrową pupcią – szukam antidotum. Szukam antidotum na moje własne odnalezienie się w chaosie pierworódki, która myślała, że wszystko wie, a z każdym dniem okazuje się, że wie coraz mniej. Na ratunek niezwłocznie przybył mój ulubiony Przyjaciel. Kto to taki? Kubuś Puchatek! I powiedział:
“Nie możesz nie doceniać Robienia Niczego. Tego, że możesz po prostu iść przed siebie; słuchać tych wszystkich rzeczy, których nie da się usłyszeć i nie przejmować się niczym”.
I tym samym dokonałam przełomowego odkrycia w moim bycie bycia Mamą.
Przekładając z misiowego na nasze matczyne nerwy, rozstrojone błędnym taktem płaczu i uporu naszych podopiecznych: trzeba odpuścić!
I tak brzmi moje magiczne zaklęcie, żeby przetrwać jako matka dzień codzienny: dzień świstaka, dzień tęsknot za przed-rodzicielksą wolnością i nie-doczekania do kolejnego poranka obudzonego w uścisku małych rączek. Odpuścić. Odpuścić w trzech trybach. Z ważną gwiazdką u boku: nie mieć wyrzutów sumienia. Rodzina sobie poradzi beze mnie. Świat się nie zawali. Urodziłam, piersią wykarmiłam. Cała reszta – nie mam na niej wyłączności. A przynajmniej przez te… minuty, godziny, dni.
#minuty
Kolejny taki sam poranek. Kolejne śniadanie jedzone w pośpiechu, gdzie jajka nie skwierczą na patelni, tylko zaczynają dymić spalenizną; gdzie część wagoników z lokomotywy śniadaniowej mojego dziecka wjeżdża wprost do tunelu małej buzi, a część… wpada w przepaść pod niekończącym się mostem kolejowym rozbijając brutalnie o dywan, parkiet i dopiero co umyte szafki. Znów zaczynam rozmowę, której co rano, jako puentę, mogę wbić tabliczkę R.I.P. A może tym razem będzie inaczej?
– Kochanie, naprawdę potrzebny mi jest ten ekspres do kawy! – zaczynam od sedna, bo wiem, że szykującemu się mężowi do pracy minuty lecą zawrotnie szybko do przodu.
– A Ty znowu swoje. Już o tym rozmawialiśmy. Mieliśmy. Nie korzystałaś. – koniec tematu, ucina.
– Nie używałam, bo pracowałam po 10 h dziennie poza domem i tam piłam kawę. W weekendy nie piłam. Potem w ciąży nie piłam. A teraz się wszystko zmieniło – wyłuszczam argumenty jak grzechy na spowiedzi.
– Kup sobie najlepszej jakości kawę i będziesz miała dużo mniej zabawy przy jej przygotowaniu – niby-pragmatycznie i niby po męsku kwituje mąż.
– Kochanie, ale tu nie o ekspres chodzi! – kapituluję, wywieszam białą flagę. Zdurniał (a przynajmniej taką przybrał minę). Kontynuuję:
– Tu o mnie chodzi i o mój żywot kury domowej, której jedynym momentem “dla siebie” jest kilka minut nad filiżanką dobrej, wypieszczonej kawy.
Wygrałam. Kurtyna. Do facetów trzeba prosto. W razie konieczności: wzbudzić litość. A sobie… dogodzić!
#godziny
Taki banał… kąpiel. Tak niedocenione pomieszczenie jak domowa łazienka. A przecież kąpiel może być niezwykle inspirująca. Archimedes, odkrywca podstawowego prawa hydrostatyki, krzyknął “Eureka!” właśnie w wannie. Również Izaak Newton sformułował teorię grawitacji nie w gabinecie nad stertą notatek, tylko w przydomowym ogrodzie, gdy patrzył na… wiszące jabłka.
Ja też lubię uciekać tam, gdzie nie łapie mnie codzienność. Czasem niecodzienność znajduję na babskim wyjściu z dziewczynami na miasto, czasem to randka z mężem w kinie (pod warunkiem znalezienia opieki nad naszą najważniejszą wciąż Codziennością), a czasem to właśnie godzina zamknięcia się w łazience. Taki rytuał: raz w tygodniu. Bez zegarka w ręku. Mąż wówczas też mi wtedy nie odmierza czasu żadnym czytnikiem. Wtedy nie odpalam świata online w telefonie. Wtedy co najwyżej odpalam ulubioną muzykę z youtube’a i… świeczkę. I stoję sobie pod równomiernym, miękkim i ciepłym strumieniem prysznica. Zmywam zmęczenie, żale i plany, których i tak nie zrealizuję. Tworzę nowe – może nie tak przełomowe jak te Archimedesa, ale równie dobre. Pomysł na ten blog zrodził się… pod prysznicem. I nie zapominam o sobie: bo ciało to duch; a duch to ciało. Dlatego raz na jakiś czas (daleka jestem od osób, które codziennie oddają się skomplikowanym rytuałom pielęgnacyjnym w łazience) zafunduję sobie peeling, maseczkę, masaż stóp. Coś nie-codziennego. I że tak niewiele wystarczy, by w mojej zmęczonej głowie poprzestawiać i poukładać tak wiele – dociera do mnie, gdy… wracam do codzienności.
#dni
Kto zna mnie dłużej wie, że ten róż odsłonił się po czasie: z dużej i długiej otchłani totalnej czerni. Czarno widziałam świat, który mi najpierw daje dziecko, a potem brutalnie odbiera. Czarno widziałam naszą niepewną przyszłość bez kolejnych dzieci. Czarno widziałam mamy z brzuszkami, oczekujące. Aż nastał róż w postaci mojego cichego, spełnionego marzenia. Zostałam mamą zdrowej łobuziary. I tego różu – jakim jest sam dar rodzicielstwa nic nie jest w stanie zdeklasować.
Natomiast na co dzień w macierzyństwie mojego szczebla dominuje… szarość. Bo świat matki nie jest tylko biały albo tylko czarny. Nie mają jedynej słusznej racji fanatycy karmienia piersią, zwolenniczki porodów naturalnych, deprecjonujący smoczki, rozszerzający dietę w 4, a nie w 6 miesiącu.
A gdy moja szarość skręca w stronę czerni, przypominam sobie te matki podsypiające u szczebelek łóżeczek swoich dzieci w szpitalach; chylę w myślach czoła samotnym mamom; odwracam onieśmielona wzrok od bezdzietnych par wpatrzonych w nas jak w obrazek na spacerze.
Wtedy znów widzę róż. A gdy czasem skapnie na niego łza zmęczenia, frustracji, braku czasu, nieperfekcyjności i bezsilności… cóż… pewien mądry, rudy chłopczyk powiedział, że ryzyko oswojenia niesie ze sobą ryzyko łez. Oswajam siebie jako Mamę. Oswajam się z moim ciągle nieodkrytym dzieckiem co dnia. Oswajam się z moim wewnętrznym pejczem, który ciągle wartko gna do chłosty, gdy znowu chcę być wonder woman i wszystkich we wszystkim wyręczać, ratować i niańczyć. Oswajam się z nową ja, która przypomina sobie o… sobie.
Nie samym dzieckiem żyje matka
Dlaczego nie samym dzieckiem żyje matka? Bo jak dziecko przestanie być dzieckiem: założy biały welon, obrączkę, a potem w ramionach będzie tulić swoje dziecko; nie chcę w ciszy niepłaczącego już mieszkania, wśród czystych już ścian żyć tylko… przeszłością bycia Mamą-Nianią. Chcę wtedy żyć swoim życiem i wchodzić z nim w życie mojej dorosłej kiedyś córki tak szeroko, jak tylko sama zostawi mi otwartą furtkę.
NIESPODZIANKA DLA MOICH CZYTELNICZEK!
Jeśli chcesz oswajać się i przypominać sobie głównie o TOBIE częściej: serdecznie Cię ZAPRASZAM do mojej jubileuszowo powstałej (z okazji roku istnienia tego bloga) zamkniętej grupy o nazwie: NIE SAMYM DZIECKIEM ŻYJE MATKA.
Co w niej spotkasz?
Dołącz śmiało i zaproś Znajome Mamy, które także chcą złapać chwilę oddechu… tylko i wyłącznie dla siebie! 😀 Aby dołączyć: kliknij TUTAJ!
Do zobaczenia “na żywo” w najbliższy piątek – kawa z Tabayką live – tylko dla członków grupy! Wymyślę z tej okazji kolejne niespodzianki 😀 Będziesz?