I to nie klikbajt. I to nie żart. Owszem, świat jest chory – dosłownie i w przenośni. A nasz świat – ten z telewizora i nasz świat – ten zamknięty w czterech ścianach traci więcej niż Ci się może wydawać. Skąd to wiem? Zobacz…
Jaka piękna winda!
Mimo, że wydarzyło się to dokładnie 6 lat temu, dokładnie pamiętam wyjście “z chorego domu” – do zdrowego świata: wkroczenie do własnego biurowca krakowskiej korporacji po około dwuletniej małej-wielkiej prywatnej “pandemii”, która nie zarażała, a raczej porażała… lękiem, bólem i niemocą.
Najpierw mocno zagrożona, wyleżana ciąża i odreagowywanie stresu po każdym USG w objęciach… łazienkowej muszli. Potem, wyczekany dzień porodu, który piękny sen ułamkiem sekund zamienił w… koszmar. “Państwa syn jest nieuleczalnie chory” zaczął ordynator, “musicie się pożegnać” wtórowali potem co dnia i przez kilka miesięcy lekarze podczas naszego koczowania na kilku OIOM-ach. A potem: zwyciężony, wywalczony jego ostatkiem sił i naszą wiarą: dom! Pełen rurek w łóżeczku, pikającego sprzętu, kabli, alarmów ilości oddechów i bezdechów, zabawek zmieszanych z zestawem do tracheostomii… A potem: kolejny ostry zakręt. I OIOM. I zapalenie płuc. I sepsa. I ten najgłośniejszy telefon wyciszonego dzwonka w środku nocy: “Krzyś odszedł”… Nie doczekawszy roczku.
Ucieczka wcale nie donikąd!
Nie czekając na pocieszenia, zachowania mniej lub bardziej drętwe, spotkania pełne zmieszania… uciekliśmy! Na własną kwarantannę, a wręcz izolację: do wspomnień, do żartów, do uśmiechów i łez, których nikt nie widział, które nam było wolno. I tak przez kolejnych długich miesięcy. Byliśmy dla siebie całym światem, ale nie było nas dla świata.
Co pomyślałam, gdy po tych pokrótce streszczonych doświadczeniach wróciłam do pracy, zasiadłam za biurkiem nowoczesnej, szklanej przestrzeni wśród dawnych kolegów z pracy? “Ooo, jaka ładna winda… Ludzie wsiadają, wysiadają. Idą na lunch. A może na papierosa? Ciekawe czy ten chłopak w czerwonej bluzie miał dziś dobry dzień?”…
Po co o tym piszę?
Bo wierzę, że nasza współczesna koronowirusowa panika zelżeje. Wierzę, że za niedługo wszystko wróci do normy. Ale czy wszystko będzie normalnie?
Dlaczego uważam, że przez koronawirusa każdy z nas traci kogoś bliskiego?
Nikomu nie życzę, aby kolejny, szumny i klikany nagłówek “Nie żyje 60-letni kierowca z Radomia. Był zakażony wirusem COVID-19” okazał się kogoś… tatą.
A jednak tracimy…
Tracimy jakże bliskie nam poczucie bezpieczeństwa – nie wiedząc jakie liczby media podadzą nam jutro.
Tracimy cząstkę siebie: nie mając pojęcia jakie obostrzenia w naszym ugruntowanym od ponad 30 lat poczuciu “wszystko mi wolno” wprowadzi rząd.
Tracimy pewność siebie: bo w zderzeniu z kichaniem odpowiedzialnych mniej jesteśmy zwykłym Kowalskim i Nowakiem w smutnej rzeczywistości statystyk zakażonych, pacjentów oddziałów zakaźnych.
Tracimy wiarę w moc ludzkości: chcemy latać na Marsa, podbiliśmy Księżyc, na śniadanie wybieramy płatki z posypką karmelową w gwiazdki albo w delfiny, a… możemy wyginąć przez odciętą głowę chorego nietoperza na dzikim, chińskim targu.
Tracimy naszą godność: we Włoszech i w Niemczech zabrakło miejsca w kostnicach, ciała składowane są w pustych szkołach. Osiedlowa apteka sprzedaje samodzielnie robiony płyn do dezynfekcji na spirytusie za 30 zł za buteleczkę, zamiast za 3 zł. Politycy piorą nam mózgi mówiąc, że nie robią kampanii, robiąc kampanię…
Tracimy grunt pod nogami: gdy giełda pikuje w dół, gdy tysiące młodych ludzi swoje umowy-zlecenia może użyć w ramach deficytu na papier toaletowy, gdy polscy lekarze ostatkiem psychicznych i fizycznych sił wołają o podstawy: maseczki i kombinezony.
Tracimy optymizm. Niby śledzimy, produkujemy i puszczamy dalej w świat jakże genialne memy nt. obecnej pandemii w celu złapania równowagi dla przeciążonej od trudnych myśli głowy. Jednak: zasypiając, nie wiemy, czy Wielkanoc się odbędzie. Czy nasze dzieci jeszcze pójdą do szkoły w tym roku, czy za rok scenariusz się nie powtórzy…
Wiem, że jak to wszystko się skończy…
Wiem, że jak to wszystko minie, wyjdziemy z domów jak na jakieś święto! Ubierzemy najładniejsze sukienki, kupimy nowe buty, zamówimy stolik w potrzebującej nas teraz restauracji. Zrobimy to wszystko, krzycząc coś w stylu: “ooo, winda!”.
Wiem, że jak to wszystko się skończy cieszyć nas będą rodzinne zakupy, piknik z przyjaciółmi, plotki z sąsiadką, przytulenie do mamy… jakże bardziej!
Wiem, że koronawirus nas nauczy: doceniać! Być wdzięcznym za zdrowie, za wolność, za codzienność, do której teraz tak bardzo tęsknimy!
Wiem, że pandemia da nam potrzebną w tym zapędzeniu lekcję pokory, cierpliwości i czekania. Na sznury biegnących, roześmianych dzieci w parku. Na ciepłą kawę wypitą w kawiarni na mieście. Na małe-wielkie przyjemności, które wcześniej były tylko “punktem dnia”, który nam się należał. Na randki. Na place zabaw. Na toasty o zachodzie słońca…
Wiem, że “tu i teraz” zamknięcia nas w czterech ścianach z naszymi mężami, dziećmi, psami 24 na dobę przyniesie nam potrzebne konfrontacje, słodko-gorzkie lekcje o nas samych, które czasem spoliczkują, czasem przytulą mocniej. Gdy wyjdziemy z domu ręka w rękę: ściśniemy ją mocniej, docenimy bardziej.
Wiem, że moje “żyj to za mało, celebruj!” rozegra się niebawem nie tylko w moim świecie po raz kolejny. Rozegra się w całym świecie! Uśmiechniemy się do słońca, do siebie, do poranków… bardziej, świadomiej i częściej!
Wiem, że często piszecie mi: “straciłam dziecko/mamę/mam raka i… zaczęłam myśleć i żyć tak jak Ty piszesz od lat: żyj to za mało, celebruj! Wreszcie tak zaczęłam żyć. Boję się, że za późno”. Koronawirus zamiast straty bliskiego czy diagnozy raka zadziała jak budzik: do bycia wdzięcznym za zwykły, nudny, parszywy dzień!
Wiem, że też macie wrażenie, że na naszych oczach ktoś odpalił dziwny, wręcz nieprawdopodobny film, w których bez pytania osadził nas w rolach głównych, drugoplanowych i jako statystów.
Tylko… Nie wiem, do cholery, czemu nikt nie może ot tak, krzyknąć “Cięcie! Dziękuję! Wystarczy na dziś. Idźcie coś zjeść!”.
Czekajmy na nowy film. Tytuł: “Żyj to za mało, celebruj!”. Chcesz dołączyć do obsady?
Tymczasem… Zostawiam Wam, w ramach incepcji, w tym filmie LIVE, nasz krótki metraż otuchy:
Czy wiesz, że przez koronawirusa codziennie możesz tracić… kogoś bliskiego?
I to nie klikbajt. I to nie żart. Owszem, świat jest chory – dosłownie i w przenośni. A nasz świat – ten z telewizora i nasz świat – ten zamknięty w czterech ścianach traci więcej niż Ci się może wydawać. Skąd to wiem? Zobacz…
Jaka piękna winda!
Mimo, że wydarzyło się to dokładnie 6 lat temu, dokładnie pamiętam wyjście “z chorego domu” – do zdrowego świata: wkroczenie do własnego biurowca krakowskiej korporacji po około dwuletniej małej-wielkiej prywatnej “pandemii”, która nie zarażała, a raczej porażała… lękiem, bólem i niemocą.
Najpierw mocno zagrożona, wyleżana ciąża i odreagowywanie stresu po każdym USG w objęciach… łazienkowej muszli. Potem, wyczekany dzień porodu, który piękny sen ułamkiem sekund zamienił w… koszmar. “Państwa syn jest nieuleczalnie chory” zaczął ordynator, “musicie się pożegnać” wtórowali potem co dnia i przez kilka miesięcy lekarze podczas naszego koczowania na kilku OIOM-ach. A potem: zwyciężony, wywalczony jego ostatkiem sił i naszą wiarą: dom! Pełen rurek w łóżeczku, pikającego sprzętu, kabli, alarmów ilości oddechów i bezdechów, zabawek zmieszanych z zestawem do tracheostomii… A potem: kolejny ostry zakręt. I OIOM. I zapalenie płuc. I sepsa. I ten najgłośniejszy telefon wyciszonego dzwonka w środku nocy: “Krzyś odszedł”… Nie doczekawszy roczku.
Ucieczka wcale nie donikąd!
Nie czekając na pocieszenia, zachowania mniej lub bardziej drętwe, spotkania pełne zmieszania… uciekliśmy! Na własną kwarantannę, a wręcz izolację: do wspomnień, do żartów, do uśmiechów i łez, których nikt nie widział, które nam było wolno. I tak przez kolejnych długich miesięcy. Byliśmy dla siebie całym światem, ale nie było nas dla świata.
Co pomyślałam, gdy po tych pokrótce streszczonych doświadczeniach wróciłam do pracy, zasiadłam za biurkiem nowoczesnej, szklanej przestrzeni wśród dawnych kolegów z pracy? “Ooo, jaka ładna winda… Ludzie wsiadają, wysiadają. Idą na lunch. A może na papierosa? Ciekawe czy ten chłopak w czerwonej bluzie miał dziś dobry dzień?”…
Po co o tym piszę?
Bo wierzę, że nasza współczesna koronowirusowa panika zelżeje. Wierzę, że za niedługo wszystko wróci do normy. Ale czy wszystko będzie normalnie?
Dlaczego uważam, że przez koronawirusa każdy z nas traci kogoś bliskiego?
Nikomu nie życzę odbywania takich scenariuszy jak mój powyższy, by zrozumieć na czym polega przejechanie czołgu po naszym życiu. Niedosłownie.
Nikomu nie życzę, aby kolejny, szumny i klikany nagłówek “Nie żyje 60-letni kierowca z Radomia. Był zakażony wirusem COVID-19” okazał się kogoś… tatą.
A jednak tracimy…
Tracimy jakże bliskie nam poczucie bezpieczeństwa – nie wiedząc jakie liczby media podadzą nam jutro.
Tracimy cząstkę siebie: nie mając pojęcia jakie obostrzenia w naszym ugruntowanym od ponad 30 lat poczuciu “wszystko mi wolno” wprowadzi rząd.
Tracimy pewność siebie: bo w zderzeniu z kichaniem odpowiedzialnych mniej jesteśmy zwykłym Kowalskim i Nowakiem w smutnej rzeczywistości statystyk zakażonych, pacjentów oddziałów zakaźnych.
Tracimy wiarę w moc ludzkości: chcemy latać na Marsa, podbiliśmy Księżyc, na śniadanie wybieramy płatki z posypką karmelową w gwiazdki albo w delfiny, a… możemy wyginąć przez odciętą głowę chorego nietoperza na dzikim, chińskim targu.
Tracimy naszą godność: we Włoszech i w Niemczech zabrakło miejsca w kostnicach, ciała składowane są w pustych szkołach. Osiedlowa apteka sprzedaje samodzielnie robiony płyn do dezynfekcji na spirytusie za 30 zł za buteleczkę, zamiast za 3 zł. Politycy piorą nam mózgi mówiąc, że nie robią kampanii, robiąc kampanię…
Tracimy grunt pod nogami: gdy giełda pikuje w dół, gdy tysiące młodych ludzi swoje umowy-zlecenia może użyć w ramach deficytu na papier toaletowy, gdy polscy lekarze ostatkiem psychicznych i fizycznych sił wołają o podstawy: maseczki i kombinezony.
Tracimy optymizm. Niby śledzimy, produkujemy i puszczamy dalej w świat jakże genialne memy nt. obecnej pandemii w celu złapania równowagi dla przeciążonej od trudnych myśli głowy. Jednak: zasypiając, nie wiemy, czy Wielkanoc się odbędzie. Czy nasze dzieci jeszcze pójdą do szkoły w tym roku, czy za rok scenariusz się nie powtórzy…
Wiem, że jak to wszystko się skończy…
Wiem, że jak to wszystko minie, wyjdziemy z domów jak na jakieś święto! Ubierzemy najładniejsze sukienki, kupimy nowe buty, zamówimy stolik w potrzebującej nas teraz restauracji. Zrobimy to wszystko, krzycząc coś w stylu: “ooo, winda!”.
Wiem, że jak to wszystko się skończy cieszyć nas będą rodzinne zakupy, piknik z przyjaciółmi, plotki z sąsiadką, przytulenie do mamy… jakże bardziej!
Wiem, że koronawirus nas nauczy: doceniać! Być wdzięcznym za zdrowie, za wolność, za codzienność, do której teraz tak bardzo tęsknimy!
Wiem, że pandemia da nam potrzebną w tym zapędzeniu lekcję pokory, cierpliwości i czekania. Na sznury biegnących, roześmianych dzieci w parku. Na ciepłą kawę wypitą w kawiarni na mieście. Na małe-wielkie przyjemności, które wcześniej były tylko “punktem dnia”, który nam się należał. Na randki. Na place zabaw. Na toasty o zachodzie słońca…
Wiem, że “tu i teraz” zamknięcia nas w czterech ścianach z naszymi mężami, dziećmi, psami 24 na dobę przyniesie nam potrzebne konfrontacje, słodko-gorzkie lekcje o nas samych, które czasem spoliczkują, czasem przytulą mocniej. Gdy wyjdziemy z domu ręka w rękę: ściśniemy ją mocniej, docenimy bardziej.
Wiem, że moje “żyj to za mało, celebruj!” rozegra się niebawem nie tylko w moim świecie po raz kolejny. Rozegra się w całym świecie! Uśmiechniemy się do słońca, do siebie, do poranków… bardziej, świadomiej i częściej!
Wiem, że często piszecie mi: “straciłam dziecko/mamę/mam raka i… zaczęłam myśleć i żyć tak jak Ty piszesz od lat: żyj to za mało, celebruj! Wreszcie tak zaczęłam żyć. Boję się, że za późno”. Koronawirus zamiast straty bliskiego czy diagnozy raka zadziała jak budzik: do bycia wdzięcznym za zwykły, nudny, parszywy dzień!
Dajcie nowy film!
Wiem, że też macie wrażenie, że na naszych oczach ktoś odpalił dziwny, wręcz nieprawdopodobny film, w których bez pytania osadził nas w rolach głównych, drugoplanowych i jako statystów.
Tylko… Nie wiem, do cholery, czemu nikt nie może ot tak, krzyknąć “Cięcie! Dziękuję! Wystarczy na dziś. Idźcie coś zjeść!”.
Czekajmy na nowy film. Tytuł: “Żyj to za mało, celebruj!”. Chcesz dołączyć do obsady?
Tymczasem… Zostawiam Wam, w ramach incepcji, w tym filmie LIVE, nasz krótki metraż otuchy: