Szczególnie po kolejnym ciężkim dniu napchanym “zostań, przestań, chodź tu”, glutem po pas i lawiną nieumiejących jeszcze mówić łez; uchylam wieczko i… zaglądam. Jeszcze skwierczą: ciepłe od słońca, muśnięte skrytymi uśmiechami, z pocałunkiem w kształcie “adios amigos!”. Otwieram szerzej…
“W razie potrzeby: zajrzyj!”
Tak naprawdę jest całe multum powodów, dla których te nasze niedawno skończone wakacje były absolutnie fantastyczne! Wypchały pewne pudełko na każdą ewentualność. Pudełko z napisem: “W razie potrzeby: zajrzyj!”
Odpieluchowywanie chyba wreszcie zakończone sukcesem. Samodzielne jedzenie i ubieranie – opanowane! Zero tv i YouTube’a, na poczet zamków z piasku i planszówek. Niecodzienne spacery po zoo wśród lemurów i surykatek, codzienne spacery kilometrami białego rozgrzanego piasku plaż….
I…
Kiedy – kiedyś tam – przyjdzie mi umierać
Ta godzina, między ósmą a dziewiątą rano, kiedy one jeszcze spały, a my już nie. I to wspólne leżenie w pofalowanej niczym ptysiowe ciasto, białej pościeli łóżka 2m x 2m. I to uśmiechanie się oczami, bez poruszania się, żeby ich nie zbudzić. I te dwie maleńkie, jeszcze nie zwiastujące humorów dnia, śpiące buzie. Krem tego ptysia. Nie za słodki. W sam raz. To jego smak i ten widok sobie przypomnę kiedy – kiedyś tam – przyjdzie mi umierać.
To wieczorne światło przepastnego, hotelowego pokoju. I wieczorne czytanie Pucia – w kółko te same strony. Choć znamy je na pamięć, zachowujemy się jakbyśmy mieli na środku sali starej podstawówki recytować “Natenczas Wojski wziął róg…” na szóstkę z plusem. Pełne zaangażowanie. Pełna atencja – od najstarszych do najmłodszych. Wreszcie: pełen skład, zamiast czytania w podgrupach jak to zwykle odbywa się w domu. Jedna przemierza palcem i wzrokiem książkę. Druga ją próbuje zjeść. I to odbicie w lustrze naprzeciw – przytulona kupa szczęścia.
Te uśmiechy spod niemieckich, hiszpańskich i brytyjskich nosów, gdy we wspólnej podróży windą, nasza niespełna trzylatka uczyła wszystkich liczyć… wciskając kolejne piętra.
Souvenirs, głupcze!
Te przepychanki kelnerów zza baru przy basenie, aby wywalczyć zwycięską pozycję nalania do kubka pomidorowego soku, po wycedzeniu przez małe ząbki i zaplątany ilością nowych głosek język: “zumo de tomate, por favor” 😉
Te promienie słońca, które nie muskały, a chłostały nasze ciała opalenizną. Unigruntem był wiatr. Parawanem dla najsłabszych w tym starciu z naturą: nasze ramiona.
Te noce pełne pełnych godzin snu: bez pobudek, bez koszmarów, bez “ja chcę na rączki”. Z codziennym pośpiechem “skoro świt, koło południa”, żeby nam nie sprzątnęli śniadania.
Ciągle tam są. Te, które chcę tu wyryć. I te, które zatrzymam tylko dla siebie. Wspomnienia. Buzują. Tłoczą się. Działają! Moi Amigos… Niezależnie od tego, czy zbudowałam je na Fuerteventurze, na Hawajach czy w Radomiu.
Pudełko, które musisz zostawiać ciągle otwarte…
Szczególnie po kolejnym ciężkim dniu napchanym “zostań, przestań, chodź tu”, glutem po pas i lawiną nieumiejących jeszcze mówić łez; uchylam wieczko i… zaglądam. Jeszcze skwierczą: ciepłe od słońca, muśnięte skrytymi uśmiechami, z pocałunkiem w kształcie “adios amigos!”. Otwieram szerzej…
“W razie potrzeby: zajrzyj!”
Tak naprawdę jest całe multum powodów, dla których te nasze niedawno skończone wakacje były absolutnie fantastyczne! Wypchały pewne pudełko na każdą ewentualność. Pudełko z napisem: “W razie potrzeby: zajrzyj!”
Odpieluchowywanie chyba wreszcie zakończone sukcesem. Samodzielne jedzenie i ubieranie – opanowane! Zero tv i YouTube’a, na poczet zamków z piasku i planszówek. Niecodzienne spacery po zoo wśród lemurów i surykatek, codzienne spacery kilometrami białego rozgrzanego piasku plaż….
I…
Kiedy – kiedyś tam – przyjdzie mi umierać
Ta godzina, między ósmą a dziewiątą rano, kiedy one jeszcze spały, a my już nie. I to wspólne leżenie w pofalowanej niczym ptysiowe ciasto, białej pościeli łóżka 2m x 2m. I to uśmiechanie się oczami, bez poruszania się, żeby ich nie zbudzić. I te dwie maleńkie, jeszcze nie zwiastujące humorów dnia, śpiące buzie. Krem tego ptysia. Nie za słodki. W sam raz. To jego smak i ten widok sobie przypomnę kiedy – kiedyś tam – przyjdzie mi umierać.
To wieczorne światło przepastnego, hotelowego pokoju. I wieczorne czytanie Pucia – w kółko te same strony. Choć znamy je na pamięć, zachowujemy się jakbyśmy mieli na środku sali starej podstawówki recytować “Natenczas Wojski wziął róg…” na szóstkę z plusem. Pełne zaangażowanie. Pełna atencja – od najstarszych do najmłodszych. Wreszcie: pełen skład, zamiast czytania w podgrupach jak to zwykle odbywa się w domu. Jedna przemierza palcem i wzrokiem książkę. Druga ją próbuje zjeść. I to odbicie w lustrze naprzeciw – przytulona kupa szczęścia.
Te uśmiechy spod niemieckich, hiszpańskich i brytyjskich nosów, gdy we wspólnej podróży windą, nasza niespełna trzylatka uczyła wszystkich liczyć… wciskając kolejne piętra.
Souvenirs, głupcze!
Te przepychanki kelnerów zza baru przy basenie, aby wywalczyć zwycięską pozycję nalania do kubka pomidorowego soku, po wycedzeniu przez małe ząbki i zaplątany ilością nowych głosek język: “zumo de tomate, por favor” 😉
Te promienie słońca, które nie muskały, a chłostały nasze ciała opalenizną. Unigruntem był wiatr. Parawanem dla najsłabszych w tym starciu z naturą: nasze ramiona.
Te noce pełne pełnych godzin snu: bez pobudek, bez koszmarów, bez “ja chcę na rączki”. Z codziennym pośpiechem “skoro świt, koło południa”, żeby nam nie sprzątnęli śniadania.
Ciągle tam są. Te, które chcę tu wyryć. I te, które zatrzymam tylko dla siebie. Wspomnienia. Buzują. Tłoczą się. Działają! Moi Amigos… Niezależnie od tego, czy zbudowałam je na Fuerteventurze, na Hawajach czy w Radomiu.
A ich pudełko… Ciągle otwarte.