Jeszcze całkiem niedawno temu, lato nie kąpało mnie w słońcu. Szukałam cienia, aby nie sparzyć niemowlęcych, ledwo co raczkujących stóp moich dzieci. Jeszcze całkiem niedawno, nie pieściło mnie długimi dniami, bo i tak wczesnym wieczorem zaciągałam wszystkie sypialniane rolety, zasłony, żeby dążyć do półmroku. I ciągle trochę “jakby wczoraj”, każde 30+ na pogodowej mapie naszego miejsca przebywania budziło lęk majaczący między zbyt dusznym pomieszczeniem, a opcją klimy, która przeziębi.
Wreszcie beztroskie lato!
Ale w końcu gdzieś po pierwszych dwóch latach życia każdego z moich dzieci, coraz bardziej przypomniałam sobie jak kochałam to lato dawniej! Bo kochałam je wtedy, kiedy nie musiałam być strażnikiem niemowlęcych stópek, pieluch i stopnia nawodnienia. I z każdym rokiem, z full etatu strażnika wraz z nadgodzinami, przechodzę do co najmniej połowy tego wymiaru czujności. I z każdym rokiem, to właśnie latem, staję się gdzieś tam w środku coraz bardziej tą kolejną dziewczynką z warkoczami, umorusana lodami, w kompanii moich własnych dziewczyn – też umorusanych lodami, którym dopiero rosną warkocze. I z każdym rokiem nasz związek z latem, z fazy “to skomplikowane” ewoluuje z mocno przekroczoną rozsądkiem skalą do “lipcu, sierpniu, kocham Was!”.
Ewolucja ta pewnie ma swoje uzasadnienie w całkiem wygodnym stadium mojego macierzyństwa. Bo małe stópki z bosych stópek, wskoczyły w “kroksy”. Bo “Mamo, jeszcze chwileczkęęę” dobija coraz częściej do po 22:00 i nikt nie marznie. Bo zamiast negliżu mojej piersi podanej w półcieniu, dużo lepiej wchodzi arbuz, lody czekoladowe i wata cukrowa.
A ja, osoba, która wszelkie emocje, nastroje i światło dnia albo wieczoru wśród świec chłonę jak gąbka, to chłonę jak gąbka także ten środek lata. I jednocześnie próbuję sformułować tak to magiczne zaklęcie zatrzymywania czasu, by wreszcie zadziałało. Także, skoro “czasie, zwolnij” i “lato nie odchodź” nie działa, idę w czyn! Poznaj zatem mój banalny i niedrogi sposób na zatrzymanie lata na dłużej! Na wtedy, kiedy jesienne wieczory będą wołać “mamoo, nudzi mi się” albo “chodźcie do domu, bo zimno!”. Na wtedy, gdy festyny miejskie staną się mglistym wspomnieniem. Na wtedy, gdy skóra znów odcieniem przypomina sprane pantalony, a nie akwarele z palety brązu.
Już nie takie lato, już nie takie ciało!
Otóż zauważyłam zmianę percepcji nie tylko w kontekście pojmowania lata. Dużą zmianę, wraz ze wzrostem moich dzieci i mijającymi bezpowrotnie dniami macierzyństwa, znalazłam… w łazience! I na plus! I na minus!
Na minus, oczywiście, niezaprzeczalnie talia osy poszła do odległego roju bardziej dbających o linię os. Mój brzuch z kolei, przeistoczył się w pszczółkę o bardzo pasiastym ubarwieniu: rozstępy! A moja skóra, szczególnie tam, gdzie dawała życie: karmiąc i wydając na świat, jest mocno sfatygowana.
Czy mi żal tych minusów? Owszem, część z nich gdzieś tam tli w głowie poczucie wstydu. Ale zamiast miotły staram się przeganiać go przekonaniem, że moje ciało to moja droga: pamięta wszystko, znaczy trasy, zostawia ślady i nie chce tak łatwo zapominać. Ja też nie chcę! Tego upadku na nartach i towarzyszącej mu brawury, i operacji na kolano, naznaczonej sporą kreskę do dziś. Nie chcę zapominać tej determinacji w dochodzeniu do zdrowia, za pomocą zespołu lekarzy i skalpela, by kiedyś zostać mamą. Nie chcę zapominać tej ryski na ramieniu, która ostała się, gdy chciałam służyć za miękkie lądowanie mojej córki podczas nauki raczkowania.
A plusy, spytacie? Największym plusem mojego ciała “tu i teraz” jest to, że wszystko wreszcie z nim mogę! Nie muszę czytać wszystkich etykiet kosmetyków, by sprawdzić, czy na pewno w ciąży są bezpieczne. Nie muszę używać tylko bezzapachowych i delikatnych smarowideł, aby nie podrażnić licka cycoholika. Nie muszę uciekać z łazienki zaraz po 5 minutowym prysznicu, w lęku, że za drzwiami chyba usłyszałam płacz moich zlęknionych zniknięciem mamy niemowlaczków.
Otwieram domowe SPA!
Tak, teraz jest ten czas, kiedy lubię i swoje ciało, i mój czas, który mogę mu poświęcić. Nie, bo muszę, ale bo chcę. Nie z nienawiści do niego, ale z czułości. Lubię ten moment, kiedy moja rodzina potrafi już coraz bardziej zadbać o siebie sama, a ja o siebie – samą.
Domowe SPA to już nie tylko kąpiel i maseczka na twarz. Bo SPA zamiast tylko na ciało, powinno działać także na psychikę, wspierając naszą uważność i zatroszczenie się o siebie. Dlatego, będąc kiedyś w hotelowym SPA, natchnęło mnie jak urządzić sobie jego namiastkę w domu. Słowo klucz? Ma być tematycznie! Ma być wyraziście zapachowo. I ma być spójnie w stosunku do nastroju, w którym się teraz znajduję.
Aby ten efekt osiągnąć i dostąpić tegoż mini luksusu za naprawdę niewielkie pieniądze i to we własnej łazience, z poziomu własnej kanapy, udałam się “na zakupy” i buszując w Douglas online , wybrałam te produkty, które spełniają wszystkie powyższe 3 warunki:
– tematycznie (w moich zakupach dominuje to, co w mojej głowie: LATO!),
– wyraziście zapachowo (każdy produkt pachnie inaczej i tak samo pięknie),
– spójnie (linia kosmetyków Day Spa ma w sobie tę lekkość i moc jednocześnie, które potrafią przenieść myślą w najodleglejsze zakamarki letnich podróży).
Moje domowe SPA nie jest jakimś czasochłonnym i skomplikowanym rytuałem. Ot, najpierw średnio ciepły prysznic o zapachu cytryny i jaśminu, bo tak właśnie pachnie pianka do mycia Joy of light.
W jego trakcie, coś bonusowego, czego nie robię przy codziennych rytuałach kąpielowych “na szybko”, czyli masaż peelingujący o zapachu róży i olejku arganowego dzięki body scrub Home Spa Mystery of Hammam .
I last, byt not least: lekka mgiełka do ciała o zapachu białych kwiatów i mlecznych nut kokosa. Mgiełka Leilani Bliss jest dla mnie obietnicą zwiewnego, letniego wieczoru. Gdy upał doskwiera i za tym wieczornym wytchnieniem tęsknię, mgiełkę zabieram także do torebki, by podarować sobie chwilę przyjemnej rześkości.
Do zimy… daleko!
I wiem, że moja miłość do lata za kilka miesięcy przeminie. Bo, żeby przetrwać chłód zimy i te za długie wieczory, będę się wtedy otaczać zapachami z zupełnie innej bajki. Na brzeg wanny wjadą zastępy świeczek, a morską bryzę i zapach hammanu zastapią świerkowe aromaty kąpieli w wannie i gorąca piana pachnąca cynamonem. Ale… skoro lato mija za szybko, a do tej magii grudnia trochę czasu zostało, ja zostaję przy zapachach, które będą mnie koić i te najfajniejsze letnie igraszki przypominać. I będą cieszyć: łazienkową podróżą do krainy letnich wspomnień. Bo kto nam zabroni? Zabierasz się ze mną? 🙂
Lato, zwolnij, no! Mój banalny sposób jak przedłużyć sobie letni vibe
Jeszcze całkiem niedawno temu, lato nie kąpało mnie w słońcu. Szukałam cienia, aby nie sparzyć niemowlęcych, ledwo co raczkujących stóp moich dzieci. Jeszcze całkiem niedawno, nie pieściło mnie długimi dniami, bo i tak wczesnym wieczorem zaciągałam wszystkie sypialniane rolety, zasłony, żeby dążyć do półmroku. I ciągle trochę “jakby wczoraj”, każde 30+ na pogodowej mapie naszego miejsca przebywania budziło lęk majaczący między zbyt dusznym pomieszczeniem, a opcją klimy, która przeziębi.
Wreszcie beztroskie lato!
Ale w końcu gdzieś po pierwszych dwóch latach życia każdego z moich dzieci, coraz bardziej przypomniałam sobie jak kochałam to lato dawniej! Bo kochałam je wtedy, kiedy nie musiałam być strażnikiem niemowlęcych stópek, pieluch i stopnia nawodnienia. I z każdym rokiem, z full etatu strażnika wraz z nadgodzinami, przechodzę do co najmniej połowy tego wymiaru czujności. I z każdym rokiem, to właśnie latem, staję się gdzieś tam w środku coraz bardziej tą kolejną dziewczynką z warkoczami, umorusana lodami, w kompanii moich własnych dziewczyn – też umorusanych lodami, którym dopiero rosną warkocze. I z każdym rokiem nasz związek z latem, z fazy “to skomplikowane” ewoluuje z mocno przekroczoną rozsądkiem skalą do “lipcu, sierpniu, kocham Was!”.
Ewolucja ta pewnie ma swoje uzasadnienie w całkiem wygodnym stadium mojego macierzyństwa. Bo małe stópki z bosych stópek, wskoczyły w “kroksy”. Bo “Mamo, jeszcze chwileczkęęę” dobija coraz częściej do po 22:00 i nikt nie marznie. Bo zamiast negliżu mojej piersi podanej w półcieniu, dużo lepiej wchodzi arbuz, lody czekoladowe i wata cukrowa.
A ja, osoba, która wszelkie emocje, nastroje i światło dnia albo wieczoru wśród świec chłonę jak gąbka, to chłonę jak gąbka także ten środek lata. I jednocześnie próbuję sformułować tak to magiczne zaklęcie zatrzymywania czasu, by wreszcie zadziałało. Także, skoro “czasie, zwolnij” i “lato nie odchodź” nie działa, idę w czyn! Poznaj zatem mój banalny i niedrogi sposób na zatrzymanie lata na dłużej! Na wtedy, kiedy jesienne wieczory będą wołać “mamoo, nudzi mi się” albo “chodźcie do domu, bo zimno!”. Na wtedy, gdy festyny miejskie staną się mglistym wspomnieniem. Na wtedy, gdy skóra znów odcieniem przypomina sprane pantalony, a nie akwarele z palety brązu.
Już nie takie lato, już nie takie ciało!
Otóż zauważyłam zmianę percepcji nie tylko w kontekście pojmowania lata. Dużą zmianę, wraz ze wzrostem moich dzieci i mijającymi bezpowrotnie dniami macierzyństwa, znalazłam… w łazience! I na plus! I na minus!
Na minus, oczywiście, niezaprzeczalnie talia osy poszła do odległego roju bardziej dbających o linię os. Mój brzuch z kolei, przeistoczył się w pszczółkę o bardzo pasiastym ubarwieniu: rozstępy! A moja skóra, szczególnie tam, gdzie dawała życie: karmiąc i wydając na świat, jest mocno sfatygowana.
Czy mi żal tych minusów? Owszem, część z nich gdzieś tam tli w głowie poczucie wstydu. Ale zamiast miotły staram się przeganiać go przekonaniem, że moje ciało to moja droga: pamięta wszystko, znaczy trasy, zostawia ślady i nie chce tak łatwo zapominać. Ja też nie chcę! Tego upadku na nartach i towarzyszącej mu brawury, i operacji na kolano, naznaczonej sporą kreskę do dziś. Nie chcę zapominać tej determinacji w dochodzeniu do zdrowia, za pomocą zespołu lekarzy i skalpela, by kiedyś zostać mamą. Nie chcę zapominać tej ryski na ramieniu, która ostała się, gdy chciałam służyć za miękkie lądowanie mojej córki podczas nauki raczkowania.
A plusy, spytacie? Największym plusem mojego ciała “tu i teraz” jest to, że wszystko wreszcie z nim mogę! Nie muszę czytać wszystkich etykiet kosmetyków, by sprawdzić, czy na pewno w ciąży są bezpieczne. Nie muszę używać tylko bezzapachowych i delikatnych smarowideł, aby nie podrażnić licka cycoholika. Nie muszę uciekać z łazienki zaraz po 5 minutowym prysznicu, w lęku, że za drzwiami chyba usłyszałam płacz moich zlęknionych zniknięciem mamy niemowlaczków.
Otwieram domowe SPA!
Tak, teraz jest ten czas, kiedy lubię i swoje ciało, i mój czas, który mogę mu poświęcić. Nie, bo muszę, ale bo chcę. Nie z nienawiści do niego, ale z czułości. Lubię ten moment, kiedy moja rodzina potrafi już coraz bardziej zadbać o siebie sama, a ja o siebie – samą.
Domowe SPA to już nie tylko kąpiel i maseczka na twarz. Bo SPA zamiast tylko na ciało, powinno działać także na psychikę, wspierając naszą uważność i zatroszczenie się o siebie. Dlatego, będąc kiedyś w hotelowym SPA, natchnęło mnie jak urządzić sobie jego namiastkę w domu. Słowo klucz? Ma być tematycznie! Ma być wyraziście zapachowo. I ma być spójnie w stosunku do nastroju, w którym się teraz znajduję.
Aby ten efekt osiągnąć i dostąpić tegoż mini luksusu za naprawdę niewielkie pieniądze i to we własnej łazience, z poziomu własnej kanapy, udałam się “na zakupy” i buszując w Douglas online , wybrałam te produkty, które spełniają wszystkie powyższe 3 warunki:
– tematycznie (w moich zakupach dominuje to, co w mojej głowie: LATO!),
– wyraziście zapachowo (każdy produkt pachnie inaczej i tak samo pięknie),
– spójnie (linia kosmetyków Day Spa ma w sobie tę lekkość i moc jednocześnie, które potrafią przenieść myślą w najodleglejsze zakamarki letnich podróży).
Moje domowe SPA nie jest jakimś czasochłonnym i skomplikowanym rytuałem. Ot, najpierw średnio ciepły prysznic o zapachu cytryny i jaśminu, bo tak właśnie pachnie pianka do mycia Joy of light.
W jego trakcie, coś bonusowego, czego nie robię przy codziennych rytuałach kąpielowych “na szybko”, czyli masaż peelingujący o zapachu róży i olejku arganowego dzięki body scrub Home Spa Mystery of Hammam .
I last, byt not least: lekka mgiełka do ciała o zapachu białych kwiatów i mlecznych nut kokosa. Mgiełka Leilani Bliss jest dla mnie obietnicą zwiewnego, letniego wieczoru. Gdy upał doskwiera i za tym wieczornym wytchnieniem tęsknię, mgiełkę zabieram także do torebki, by podarować sobie chwilę przyjemnej rześkości.
Do zimy… daleko!
I wiem, że moja miłość do lata za kilka miesięcy przeminie. Bo, żeby przetrwać chłód zimy i te za długie wieczory, będę się wtedy otaczać zapachami z zupełnie innej bajki. Na brzeg wanny wjadą zastępy świeczek, a morską bryzę i zapach hammanu zastapią świerkowe aromaty kąpieli w wannie i gorąca piana pachnąca cynamonem. Ale… skoro lato mija za szybko, a do tej magii grudnia trochę czasu zostało, ja zostaję przy zapachach, które będą mnie koić i te najfajniejsze letnie igraszki przypominać. I będą cieszyć: łazienkową podróżą do krainy letnich wspomnień. Bo kto nam zabroni? Zabierasz się ze mną? 🙂