Tego wpisu miało nie być. W ogóle. Never ever. Bo to przeszłość. Odcinam się. Zamykam drzwi. Palę mosty. Zaczynam od nowa…
Ale ten wpis właśnie się stworzył. Dla mnie i dla Was. Bo przeszłość to ja. A dla Was chcę być przede wszystkim autentyczna. Ona idzie może i za mną, może i coraz bardziej się oddala. Ale ja się za nią oglądam i jej macham: „no chodź, pomagasz mi przecież!”. Forever.
Gool! Właśnie urodziłam chore dziecko…
Lato 2012. Euro. Z szeroko otwartych okien przysłoniętych na wpół firanką, na wpół biało-czerwoną flagą rozpościera się gardłowe: „goool”! Pachnie popcorn, przyprawy na grilla, buzuje łubin, pieni się piwo. Kanapy, skwery miejskie, fotele, bary obsadzone kibicami.
Z szeroko otwartych okien porodówki, przysłoniętych zieloną flizeliną słychać kobiecy krzyk. Przecina on serenadę „gool”, a gwizdek sędziego zagłuszany jest przez ten najpierwszy krzyk. Pachnie sterylnością… Poczekalnia obsadzona tatusiami, którzy nie oglądają meczu. Fotele, wanny, łóżka, drabinki, podłogi, sale operacyjne okupują kobiety i ich jeszcze nienarodzone lub właśnie urodzone dzieci. Ja jestem w tej ostatniej sali po lewej stronie korytarza z okrągłym okienkiem na drzwiach. Euro 2012. Właśnie rodzę dziecko. “Gool!” – krzyczy ginekolog. “Za najdalej tydzień wyjdziecie do domu” – wtórują położne. Nie, nie…, zaraz: faul! “Państwa dziecko jest śmiertelnie chore” – mówią bardziej oczy niż usta lekarza. Faul nie do pozbierania się. Niosą nosze. Z rezerwy pomocy brak. Cóż za sędzia-kalosz! Właśnie urodziłam chore dziecko…
Druga Liga
I tak kończą się rozgrywki eliminacyjne. Zwycięzcy dumnie dźwigają foteliki dziecięce z zawiniątkiem pieluszek i skrytą w nich malutką buźką w kierunku wyjścia ze szpitala, w kierunku domu.
Druga liga dźwiga inny ciężar: utratę szansy na beztroskie poranki z kłopotem kupki w pampersie. To ciężar niewiedzy, czy medycyna z nadzieją dadzą radę; a w między czasie kibole serwują koktajl mołotowa wiary i niewiary, w to co się stało. Druga liga skrywa swoją buzię w dłoniach mokrych od łez i półprzytomna zmierza w kierunku oddziału zamkniętego i jakże nieistniejącego dla normalnego świata: oddziału intensywnej opieki medycznej. Dla noworodków.
I teraz dopiero zaczyna się prawdziwy mecz. Turniej turniejów: mistrzostwa życia. Nieważne czy odśpiewają hymn… Wygrana? Phi! Puchar życia! Życia naszego najdroższego, wyczekanego i kochanego nad życie Krzysia. Rycerzyka o czarnych koralikach… jak oczka piłki.
Faul za faulem
Tylko nasz mecz przebiegał wybitnie nieregulaminowo. Nie trwał 90 minut, tylko 11 miesięcy. A drużyna przeciwna nie szczędziła fauli: diagnoza za diagnozą, badanie za badaniem. Ławka rezerwowych świeciła pustkami, nawet wtedy, gdy ciężko się było pozbierać z murawy pełnej kabelków, plasterków, kroplówek, wyników badań, nowych bakterii, nieskutecznych antybiotyków. Sędzia-kalosz: rozdawał karne, rożne, wolne, ale tylko jako przysługa dla drużyny przeciwnej. My strzelaliśmy dalej nasze gole wiary, że “wszystko będzie dobrze…”, “uda się”, “wyzdrowieje”… Leciały rozpędem rodzicielskiej ślepej determinacji i miłości… Leciały… Panu Bogu w okno. Na bramce przyklaskiwała wówczas kolejna sepsa, brutalna decyzja o założeniu rurki tracheo, syczał tlenowy wąż.
Pośród tej maskarady niesprawiedliwości i bezsilności wobec przeciwnika, w nagrodę za walkę zamiast rozkładania rąk pt. „dlaczego my?”, sędzia-kalosz się czasem zlitował i dał przeciwnikowi żółtą kartkę. Widać musieliśmy być już mocno poturbowani. Wtedy to mogliśmy “po godzinach” odwiedzin utulić synka, wykąpać, zaśpiewać: “ale dziś jesteś mały jak okruszek…”.
Przerwa
Mistrzostwa życia trwały nadal. Nasz synek (jak ta piłka) był na wszystkie strony kopany przez przeciwnika i tak samo na wszystkie sposoby ratowany medycznie przez lekarzy i otulany bandażem miłości przez nas i nam najbliższych.
Tylko nasz mecz coraz mniej przypominał piłkę nożną. To, co działo się na zielonych salach oddziału, który powinien być zakazany dla dzieci, zaczynało przypominać rozgrywkę rugby. Tylko ty wierzysz, że dolecisz do celu, dopniesz swego uciekając od nawet nienazwanej wrogiej drużyny-choroby, której pochodzenie do dziś pozostaje nieznane. Przy okazji boksujesz wątpiących lekarzy, kopiesz się z niedowiarkami, wyprzedzasz nieznających się, a krzyczących na pocieszenie: “głowa do góry, jeszcze będzie biegał!”. Nie po tej murawie.
Wbrew regulaminowi na naszym meczu nie było jednej przerwy, tylko kilka: na chwilowy, ale heroicznie wywalczony powrót do domu. Najdłuższa przerwa trwała trzy piękne wiosenne miesiące. Zamiast szatni był przytulny pokoik pełen normalnych zabawek, Kubuś Puchatek i torcik co miesiąc mieszczący jedną świeczkę więcej, która gasła w podmuchu ciągle tego samego życzenia. Zamiast metalowych szafek, półki pełne hospicyjnego sprzętu podtrzymującego życie. Uśmiechnięte oczy naszego synka leżącego w domowym łóżeczku – podtrzymywały nasze życie.
Ostatni gwizdek
W końcu sędzia-kalosz się ocknął i szturchnięty mocno przez chorą z zemsty drużynę za tych kilka beztroskich poranków i chwile wytchnienia, zagwizdał gwizdem ciągłym i bolesnym wręczając czerwoną kartkę. Zapadła głucha cisza. I pustka rozdzierająca serca współzawodników oraz zastygłych z niedowierzania trybun. Nasze czarne, zmęczone i do końca pogodne koraliki zgasły na zawsze. Musieliśmy opuścić murawę. Zamiast hymnu zagrali „Anielski orszak”. Zamiast dekoracji były stosy białych kwiatów, tlących się zniczy i konfetti łez. A w tle trybuny zaśpiewały cichutko:…”kiedyś tam, będziesz miał dorosłą duszę…, ale dziś jesteś mały jak okruszek, który los zesłał nam”. A nasz niestrudzony Rycerzyk wysłuchał ich… zza drugiej strony tęczy, zza której nic już nie boli, nikt nie kopie, żadna choroba nie fauluje.
Ten mecz przeszedł do historii: naszej Historii, której nikt, ani nic nie wymaże. Każdą jego rundę opisywał Krzysiowy blog, a nierówny wynik tej Lekcji Życia utrwaliła wydana przez nas książka.
Właśnie urodziłam zdrowe dziecko
Lato 2016. Znowu jest Euro. Znowu z szeroko otwartych okien przysłoniętych na wpół firanką, na wpół biało-czerwoną flagą rozpościera się gardłowe: „goool”! Znowu z szeroko otwartych okien porodówki, przysłoniętych zieloną flizeliną słychać kobiecy krzyk, a potem wtóruje mu ten najpierwszy.
Właśnie urodziłam zdrowe dziecko. Różnica jednego wyrazu. A zmienia się wszystko! Sędzia-kalosz się opamiętał.
Od tamtej pory co dzień rozgrywam swój mecz: niezależnie od pory roku i składu drużyn. Przy wszelkich golach, nie zapominam spojrzeć ku górze lub pomachać na drugą stronę tęczy i szepnąć: dziękuję, synku! Od tamtej pory, niezależnie od fauli, różnych karnych, kontuzji mniejszych lub większych, urządzam na murawie uroczystą dekorację mojej ekipy. Wtarabaniam się na podium zwycięzcy i co dzień wręczam laur mojemu minionemu dniowi: w podzięce. Za to, że dzień był normalny; że wieczór zwyczajnie przyjemny; że rodzina w komplecie. Rodzina 4 minus jeden.
Dekorację tę relacjonuję na tym blogu – przemycając jej rumieńce zwycięstwa “żyj i kochaj dziś, nie jutro” w każdym wpisie.
Dołącz na trybuny i nuć… odę do radości… z codzienności, z normalności, z tego, co masz 🙂
Wpis ten zainspirowany został dzięki rozmowie ze mną, którą z okazji Dnia Matki możecie przeczytać w majowym wydaniu miesięcznika “Kraków”:
Opowiem Wam jej historię…
Tego wpisu miało nie być. W ogóle. Never ever. Bo to przeszłość. Odcinam się. Zamykam drzwi. Palę mosty. Zaczynam od nowa…
Ale ten wpis właśnie się stworzył. Dla mnie i dla Was. Bo przeszłość to ja. A dla Was chcę być przede wszystkim autentyczna. Ona idzie może i za mną, może i coraz bardziej się oddala. Ale ja się za nią oglądam i jej macham: „no chodź, pomagasz mi przecież!”. Forever.
Gool! Właśnie urodziłam chore dziecko…
Lato 2012. Euro. Z szeroko otwartych okien przysłoniętych na wpół firanką, na wpół biało-czerwoną flagą rozpościera się gardłowe: „goool”! Pachnie popcorn, przyprawy na grilla, buzuje łubin, pieni się piwo. Kanapy, skwery miejskie, fotele, bary obsadzone kibicami.
Z szeroko otwartych okien porodówki, przysłoniętych zieloną flizeliną słychać kobiecy krzyk. Przecina on serenadę „gool”, a gwizdek sędziego zagłuszany jest przez ten najpierwszy krzyk. Pachnie sterylnością… Poczekalnia obsadzona tatusiami, którzy nie oglądają meczu. Fotele, wanny, łóżka, drabinki, podłogi, sale operacyjne okupują kobiety i ich jeszcze nienarodzone lub właśnie urodzone dzieci. Ja jestem w tej ostatniej sali po lewej stronie korytarza z okrągłym okienkiem na drzwiach. Euro 2012. Właśnie rodzę dziecko. “Gool!” – krzyczy ginekolog. “Za najdalej tydzień wyjdziecie do domu” – wtórują położne. Nie, nie…, zaraz: faul! “Państwa dziecko jest śmiertelnie chore” – mówią bardziej oczy niż usta lekarza. Faul nie do pozbierania się. Niosą nosze. Z rezerwy pomocy brak. Cóż za sędzia-kalosz! Właśnie urodziłam chore dziecko…
Druga Liga
I tak kończą się rozgrywki eliminacyjne. Zwycięzcy dumnie dźwigają foteliki dziecięce z zawiniątkiem pieluszek i skrytą w nich malutką buźką w kierunku wyjścia ze szpitala, w kierunku domu.
Druga liga dźwiga inny ciężar: utratę szansy na beztroskie poranki z kłopotem kupki w pampersie. To ciężar niewiedzy, czy medycyna z nadzieją dadzą radę; a w między czasie kibole serwują koktajl mołotowa wiary i niewiary, w to co się stało. Druga liga skrywa swoją buzię w dłoniach mokrych od łez i półprzytomna zmierza w kierunku oddziału zamkniętego i jakże nieistniejącego dla normalnego świata: oddziału intensywnej opieki medycznej. Dla noworodków.
I teraz dopiero zaczyna się prawdziwy mecz. Turniej turniejów: mistrzostwa życia. Nieważne czy odśpiewają hymn… Wygrana? Phi! Puchar życia! Życia naszego najdroższego, wyczekanego i kochanego nad życie Krzysia. Rycerzyka o czarnych koralikach… jak oczka piłki.
Faul za faulem
Tylko nasz mecz przebiegał wybitnie nieregulaminowo. Nie trwał 90 minut, tylko 11 miesięcy. A drużyna przeciwna nie szczędziła fauli: diagnoza za diagnozą, badanie za badaniem. Ławka rezerwowych świeciła pustkami, nawet wtedy, gdy ciężko się było pozbierać z murawy pełnej kabelków, plasterków, kroplówek, wyników badań, nowych bakterii, nieskutecznych antybiotyków. Sędzia-kalosz: rozdawał karne, rożne, wolne, ale tylko jako przysługa dla drużyny przeciwnej. My strzelaliśmy dalej nasze gole wiary, że “wszystko będzie dobrze…”, “uda się”, “wyzdrowieje”… Leciały rozpędem rodzicielskiej ślepej determinacji i miłości… Leciały… Panu Bogu w okno. Na bramce przyklaskiwała wówczas kolejna sepsa, brutalna decyzja o założeniu rurki tracheo, syczał tlenowy wąż.
Pośród tej maskarady niesprawiedliwości i bezsilności wobec przeciwnika, w nagrodę za walkę zamiast rozkładania rąk pt. „dlaczego my?”, sędzia-kalosz się czasem zlitował i dał przeciwnikowi żółtą kartkę. Widać musieliśmy być już mocno poturbowani. Wtedy to mogliśmy “po godzinach” odwiedzin utulić synka, wykąpać, zaśpiewać: “ale dziś jesteś mały jak okruszek…”.
Przerwa
Mistrzostwa życia trwały nadal. Nasz synek (jak ta piłka) był na wszystkie strony kopany przez przeciwnika i tak samo na wszystkie sposoby ratowany medycznie przez lekarzy i otulany bandażem miłości przez nas i nam najbliższych.
Tylko nasz mecz coraz mniej przypominał piłkę nożną. To, co działo się na zielonych salach oddziału, który powinien być zakazany dla dzieci, zaczynało przypominać rozgrywkę rugby. Tylko ty wierzysz, że dolecisz do celu, dopniesz swego uciekając od nawet nienazwanej wrogiej drużyny-choroby, której pochodzenie do dziś pozostaje nieznane. Przy okazji boksujesz wątpiących lekarzy, kopiesz się z niedowiarkami, wyprzedzasz nieznających się, a krzyczących na pocieszenie: “głowa do góry, jeszcze będzie biegał!”. Nie po tej murawie.
Wbrew regulaminowi na naszym meczu nie było jednej przerwy, tylko kilka: na chwilowy, ale heroicznie wywalczony powrót do domu. Najdłuższa przerwa trwała trzy piękne wiosenne miesiące. Zamiast szatni był przytulny pokoik pełen normalnych zabawek, Kubuś Puchatek i torcik co miesiąc mieszczący jedną świeczkę więcej, która gasła w podmuchu ciągle tego samego życzenia. Zamiast metalowych szafek, półki pełne hospicyjnego sprzętu podtrzymującego życie. Uśmiechnięte oczy naszego synka leżącego w domowym łóżeczku – podtrzymywały nasze życie.
Ostatni gwizdek
W końcu sędzia-kalosz się ocknął i szturchnięty mocno przez chorą z zemsty drużynę za tych kilka beztroskich poranków i chwile wytchnienia, zagwizdał gwizdem ciągłym i bolesnym wręczając czerwoną kartkę. Zapadła głucha cisza. I pustka rozdzierająca serca współzawodników oraz zastygłych z niedowierzania trybun. Nasze czarne, zmęczone i do końca pogodne koraliki zgasły na zawsze. Musieliśmy opuścić murawę. Zamiast hymnu zagrali „Anielski orszak”. Zamiast dekoracji były stosy białych kwiatów, tlących się zniczy i konfetti łez. A w tle trybuny zaśpiewały cichutko:…”kiedyś tam, będziesz miał dorosłą duszę…, ale dziś jesteś mały jak okruszek, który los zesłał nam”. A nasz niestrudzony Rycerzyk wysłuchał ich… zza drugiej strony tęczy, zza której nic już nie boli, nikt nie kopie, żadna choroba nie fauluje.
Ten mecz przeszedł do historii: naszej Historii, której nikt, ani nic nie wymaże. Każdą jego rundę opisywał Krzysiowy blog, a nierówny wynik tej Lekcji Życia utrwaliła wydana przez nas książka.
Właśnie urodziłam zdrowe dziecko
Lato 2016. Znowu jest Euro. Znowu z szeroko otwartych okien przysłoniętych na wpół firanką, na wpół biało-czerwoną flagą rozpościera się gardłowe: „goool”! Znowu z szeroko otwartych okien porodówki, przysłoniętych zieloną flizeliną słychać kobiecy krzyk, a potem wtóruje mu ten najpierwszy.
Właśnie urodziłam zdrowe dziecko. Różnica jednego wyrazu. A zmienia się wszystko! Sędzia-kalosz się opamiętał.
Od tamtej pory co dzień rozgrywam swój mecz: niezależnie od pory roku i składu drużyn. Przy wszelkich golach, nie zapominam spojrzeć ku górze lub pomachać na drugą stronę tęczy i szepnąć: dziękuję, synku! Od tamtej pory, niezależnie od fauli, różnych karnych, kontuzji mniejszych lub większych, urządzam na murawie uroczystą dekorację mojej ekipy. Wtarabaniam się na podium zwycięzcy i co dzień wręczam laur mojemu minionemu dniowi: w podzięce. Za to, że dzień był normalny; że wieczór zwyczajnie przyjemny; że rodzina w komplecie. Rodzina 4 minus jeden.
Dekorację tę relacjonuję na tym blogu – przemycając jej rumieńce zwycięstwa “żyj i kochaj dziś, nie jutro” w każdym wpisie.
Dołącz na trybuny i nuć… odę do radości… z codzienności, z normalności, z tego, co masz 🙂
Wpis ten zainspirowany został dzięki rozmowie ze mną, którą z okazji Dnia Matki możecie przeczytać w majowym wydaniu miesięcznika “Kraków”: